Artykuły

Fotoplastykon polski

SĄ PRZEDSTAWIENIA, do których - zanim jaszcze powstały - musi przylgnąć miano wydarzeń. Powody bywają różne: śro­dowiskowa zmowa, powrót nawró­conego, odkrywanie owocu zakaza­nego, Szczęśliwie z żadnym z tych powodów nie mamy do czynienia, chociaż rzecz wydarzeniem jest, choćby z tego tylko tytułu, iż dobry teatr bierze na warsztat najgłośniej­szą powieść ostatniego dziesięciole­cia - "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego.

Konwicki w teatrze. Nie jest to premiera pisarza, nawet nie war­szawski debiut sceniczny (Popularny grał swego czasu sympatyczną zresz­tą "Kronikę wypadków miłosnych"). Jego pulsująca dialogiem proza sto­sunkowo łatwo poddaje się zabiegowi i oswajania dla sceny.

I Zaleski zrobił świetną adaptację, niemal "bryk" z powieści. W historii Bohatera, sposobiącego się do samospalenia przed gmachem KC, szan­tażowanego moralnie "sprawiedliwe­go w Sodomie" nie brak właściwie żadnego istotnego epizodu. Kłopot zaczyna się tam, gdzie w grę wcho­dzi nienazwane: klimaty, nastroje, wybrzmienia; słowem to, co składa się na fundament wrażeń i istotę sensu.

Jak wiadomo Bohater, późne dzie­cko Erdmanowskiego "Samobójcy", zanurzony jest w szokującą rzeczy­wistość ery polskiego "rozwiniętego socjalizmu". Przeżywa ją w trójnasób, jak swoiste medium, mając do dyspozycji tylko jeden dzień. Może więc mieszać bezkarnie kpinę i dra­mat, kicz i wzniosłość. Musi zano­tować w pamięci świat, który zosta­wia, paradę postaci, urastających w pochód tragiczny. W powieści Konwickiego ten portret polski rodzi się z jednostkowego przeżycia i we wspaniały sposób urasta w panoramę losu zbiorowego, losu osaczonych, zniewolonych, skazanych na życie.

Zjadliwa finezyjność Konwickiego, przewrotna ironia, groteska rzucana na pożarcie tragedii - wszystko to topi się w serii skeczy obyczajowych. Zabawnych, jakby z kabaretu, ale pewnie nie z tego. Zamiast małej apokalipsy - fotoplastykon polski, seria scenek niemal dobrotliwych, z kabotynem reżyserom (świetny Pietraszak), z pijanym Kolką Nachałkowem (wyborny Jan Kociniak), z naturalizowaną Rosjanką (naresz­cie Pakulnis jako wulkan pastiszu), z dwójką braci w jednej osobie (wy­cyzelowane znakomite role Opani), podejrzanym indywiduum (Wiktor Zborowski)...

Wiele sytuacji trywializuje się nie­oczekiwanie, wiele scen gubi w prze­strzeni teatralnej. Może zresztą tak patrzy późny wnuk? Dramat pamię­ci może jest już tylko dramatem wspomnień? "Mała apokalipsa" była dzieckiem swego czasu (1979) i swego autora (1926) - zaiste lepiej, że nie udrapowano jej w nieznośną czerń, ale w śmiech, choć z innej tonacji.

Pojawia się przecież w tym przed­stawieniu scena, dla której warto zapomnieć niepokoje, zastrzeżenia, czy pretensje. Scena, która wyrównuje rachunki pomiędzy teatrem i pi­sarzem: TBDNIK, czyli tajny bankiet dla najwyższego kierownictwa. Niesa­mowity, trupi, ze stygmatem śmierci (czy wiedział proroczo autor, czy przewidział, jak wiele innych proce­sów, że będzie to ostatni bankiet w PRL-u?). Szalone tango ofiar i ka­tów, sloganów i obyczaju, kapusia z dziwką. Ostatni kulawy taniec, ka­rykaturalne echo wzniosłej niemocy z "Wesela". Tak oto teatr odnajduje najczystszy ton, nutę wstrząsającego dramatu, który wraz ze zmianą kon­tekstu politycznego niekoniecznie się nam skończył...

Wędrowcem, który przemierza światy Konwickiego, uosabia Bohate­ra, swoiste porte parole autora, jest w ,,Ateneum" Gustaw Holoubek. Jest może najbliższy klimatowi prozy Konwickiego, buduje swoją rolę w ściszeniu, sygnalizując pewien filozoficzny dystans postaci wobec rze­czywistości - stąd lakoniczność środków wyrazu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji