Proroctwo Konwickiego
Dopiero z perspektywy dnia dzisiejszego ocenić możemy proroczy charakter książki Tadeusza Konwickiego "Mała apokalipsa", której sceniczną wersję - w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego (także autora adaptacji), scenografii Jerzego Rudzkiego i z muzyką Jerzego Satanowskiego wystawił Teatr Ateneum. W 1979 r. kiedy książka ukazała się po raz pierwszy (oczywiście nieoficjalnie), zawarta w niej kassandryczna wizja kryzysu wartości i rozpadu wszystkiego, zdawała się być mocno przesadzona, usprawiedliwiona jedynie kategoriami groteski. Tymczasem dziś widzimy, że większość tych wizji przemieniła się w najprawdziwszą rzeczywistość.
Akcja spektaklu (utrzymanego w tonacji trochę onirycznej) obejmuje jeden, ale jakże bogaty, dzień z życia bohatera. Rozpoczyna się wizytą dwóch przyjaciół, którzy przychodzą doń z propozycją, by wstrząsnąć narodowym sumieniem (poprzez dobrowolne samospalenie się przed Salą Kongresową, gdzie właśnie odbywa się zjazd partii i towarzyszy mu wizyta radzieckiego sekretarza (przybył tu dla podmiesienia rangi uroczystości, wszak Polska, została odznaczona zaszczytnym tytułem "Pierwszego Kandydata do wstąpienia w skład ZSRR"). A kończy się spektakl odejściem bohatera na stos. Zanim to nastąpi nasz bohater wędruje ulicami stolicy. Ta wędrówka przypomina kręgi Piekła Dantego. Ludzie i sytuacje, na jakie w tej ostatniej drodze natyka się bohater ukazują mu bezsens istnienia w rzeczywistości, gdzie nie można zaufać drugiemu człowiekowi, gdzie jest się nieustannie inwigilowanym, gdzie wszystko i wszyscy są zdemoralizowani, gdzie nastąpił totalny rozkład wszystkiego i nie ma już żadnych wartości, do których można by się odnieść. To wszystko utwierdza bohatera w decyzji samo-spalenia się. Ale nie z patriotycznych pobudek, dla zbawienia narodu. Jest to raczej przekonanie o daremności wysiłków, ucieczka przed złem panoszącym się już wszędzie. W tym spektaklu, podobnie jak w powieści, nie ma żadnego pozytywnego bohatera, żadnego ideału i nikt nie ma racji. Ani władza, ani opozycia. Bo świat "Małej apokalipsy" jest światem zła. Postaci pojawiające się bohaterowi w jego wędrówce przywodzą na myśl maski z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. Zwłaszcza w końcowej, bardzo pięknej scenie, gdzie nie jako na zasadzie "strumienia świadomości" pojawiają się na scenie znajomi bohatera.
Jest to znakomite przedstawienie, choć adaptacja powieści zawsze jest sprawą ryzykowną, wszak dramat rządzi się innymi prawami niż powieść, co zresztą - mimo wybitnego aktorstwa i świetnej reżyserii - daje się przecież i tutaj kilkakrotnie odczuć (przede wszystkim w rytmie przedstawienia i w budowie dialogów). Rolę bohatera, pisarza, który już nie pisze bo "nie chce grać fałszywymi kartami" gra doskonale Gustaw Holoubek. Jego bohater wpisany wprawdzie w tę samą sceniczną rzeczywistość, co pozostałe postaci, jest zarazem ponad nią, stanowi swego rodzaju uniwersum, ma zdystansowany, krytyczny stosunek do tej rzeczywistości. Wie więcej, niż pozostali. Stąd ów ironiczno-cyniczny uśmieszek na twarzy bohatera, mimo że za parę godzin ma przecież umrzeć. Postać jest tak skonstruowana, że aktor niewiele ma tutaj kwestii do wypowiedzenia, jego głównym zadaniem jest po prostu "snucie się" po scenie. No więc "snuje się", wirtuozowsko odzwierciedlając stan ducha swego bohatera. A każdy ruch, każdy gest, każde pochylenie głowy to nasycona bogatą treścią opowieść o rzeczywistości. Obok Gustawa Holoubka doskonałe kreacje stworzyli znakomici aktorzy Teatru Ateneum, że wymienię tylko: Marię Cinelis, Leonarda Pietraszaka, Mariana Opanię, Wiktora Zborowskiego, Mariana Kociniaka. Jana Kociniaka. Niezwykle efektowna Nadaieżda Marii Pakulnis jest chwilami za bardzo przerysowana.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż jedną z ostatnich premier teatralnych 1989 roku stało się właśnie to przedstawienie będące zarazem symbolem zakończenia pewnej epoki, cezurą między dawnymi a nowymi czasy.