Artykuły

Niezidentyfikowane szczątki Fiodora Dostojewskiego i prawdziwa natura wielkości (fragm.)

1.

Powiada się, że jak spadać, to z wysokiego konia. Grze­gorz Jarzyna w swej krótkiej, jak dotychczas, karierze reżysera nie miał raczej zwyczaju dosiadać kucy­ków, wręcz przeciwnie - pociągały go zwierzęta dorod­ne i rasowe. Wiódł je zręcznie, prosto trzymając się w siodle. Rumaki: Witkacy i Gombrowicz gnały jak oszalałe, zapierając dech w piersiach kibicującej pu­bliczności. Ryzykowny kłus na mustangu, co zwał się Frazer, sprawiał, iż scena szła w drzazgi. Galop na Fre­drze, tej starej, szlachetnej chabecie, skłutej reżyserską ostrogą ponad ludzkie pojęcie, o mało nie skończył się śmiertelnym wyczerpaniem - Fredry, bo jeździec miał się nad wyraz dobrze. W końcu jednak przyszła kryska na matyska: szalony ogier o imieniu Dostojewski, choć prowadzony stępa, a chwilami tylko lekkim truchtem, wierzgnął potężnie i zrzucił reżysera na zbity łeb. No i bardzo dobrze, jak mawiał Jerzy Dobrowolski.

Serio mówiąc, nie czuję żadnej złośliwej satysfakcji z tego powodu, że cudowne dziecko Melpomeny i Kry­stiana Lupy spadło z wysokiego konia. Jarzynie życzę wszystkiego najlepszego, bo chłopiec talenta ma nie­zaprzeczalne i nikt mu ich nie zamierza odbierać - a już na pewno nie ja, który na teatralną młódź patrzę życzliwym okiem starego wuja. Wszelako już przy okazji naszej redakcyjnej dyskusji po "Magnety­zmie serca" przestrzegałem, iż mieć talent to jedno, a umieć go spożytkować to drugie. Porywając się na inscenizację "Idioty" Fiodora Dostojewskiego Jarzy­na i owszem: sypnął bożymi iskrami, ale zarazem przekroczył granice reżyserskiej bezczelności i za to powinien dostać reprymendę, której niniejszym udzielam.

Nietrudno zauważyć, że w bibliotece światowej litera­tury Jarzynę najbardziej pociąga ta półka, na której zgromadzono same arcydzieła. Pewien wyłom w tej prawidłowości czyni sztuczka pt. "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie..." i tak dalej - zdecydowanie czwartorzędna. Ale poza tym, bardzo proszę: Witkacy, Gom­browicz, Tomasz Mann, Fredro i w końcu Dostojew­ski. Godzi się wspomnieć, że ten ostatni autor poja­wił się w momencie, gdy nasz młody artysta, po dłu­gich przymiarkach i wahaniach, zarzucił (pragnie­my wierzyć, że jedynie tymczasem) myśl o wystawie­niu "Makbeta". Wprawdzie Lew Tołstoj niewysoko trzy­mał o Szekspirze, niemniej w powszechnej opinii au­tor ten zamieszkuje najwyższe szczyty literackie­go Parnasu i jeśli jakiś inny literat godzien jest z Szek­spirem sąsiadować, to chyba rzeczywiście jeden tyl­ko Dostojewski. Trudno się zatem dziwić, że wzrok ar­tysty spoczął na jego właśnie utworze, wzgardliwie omijając dziesiątki, setki i tysiące pisarzy minorum gentium.

Słusznie powiadają o błogosławieństwie późnych na­rodzin: nie czuje się ciężaru kulturowej pamięci. Nie jestem ja aż tak stary, jak czasami dla żartu podaję, niemniej mam w pamięci projekt Andrzeja Wajdy pt. "Nastasja Filipowna" wg "Idioty" w Starym Teatrze w Kra­kowie, z Radziwiłowiczem-Myszkinem i Nowickim-Rogożynem. Gorzej: widziałem filmy nakręcone wg "Idioty": jeden był francuski z Gerardem Philipem; drugi japoński z Toshiro Mifune. Pamiętam też Wajdowskie "Biesy" - jedno z paru największych przedsta­wień, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem; pamiętam Wajdy "Zbrodnię i karę", o której na łamach Teatru wiele lat temu pisałem; pamiętam w końcu arcydzieło absolutne, gdy chodzi o obecność Dostojewskiego w teatrze, czyli "Braci Karamazow" w inscenizacji Kry­stiana Lupy, niedawno zresztą wznowionych. (Jest jeszcze pamięć pośrednia, wsparta na lekturach i opi­sach: "Biesy" Warmińskiego w Ateneum, "Zbrodnia i ka­ra" Hanuszkiewicza w Powszechnym, "Bracia Karama­zow" Krasowskiego w Polskim).

"A cóż to mnie obchodzi - powie czytelnik jeden z drugim - co ty, stary wuju, pamiętasz." W zasadzie - odpowiem - nic to nie powinno czytel­nika obchodzić i mógłby on moje wspominki potrakto­wać jako ćwiczenia obronnne przed chorobą Alzheimera. Wytoczę jednak jeden argument: pamiętając przeszłe dokonania znam pułap możliwości w dzie­dzinie teatralnych wystawień Dostojewskiego, znając zaś ten pułap mogę odpowiedzialnie stwierdzić, iż Ja­rzyna jako inscenizator rosyjskiego pisarza do pięt swoim poprzednikom nie dorasta. Dlaczego zaś nie dorasta, to postaram się pokrótce uzasadnić. "Idiota" jest, jak wiadomo, powieścią opasłą i, jak bodaj wszystkie powieści Dostojewskiego, nieco rozgadaną. Tę rozlewność trzeba uregulować i skanalizować we­dle jakiegoś założenia adaptacyjnego i interpretacyjne­go. Dostojewski wbrew pozorom dość łatwo podlega teatralizacji. Po pierwsze dlatego, że poetyka jego utworów opiera się, jak dawno temu udowodnił Bachtin, na zasadzie dialogowości i wielogłosowości; po drugie dlatego, że Dostojewski potrafił z wielką wprawą, co tak fascynowało Gombrowicza, wykorzy­stywać drugorzędne for­my literatury do przeka­zywania problematyki o najwyższej randze in­telektualnej. Dylematy filozoficzne, psycholo­giczne, teologiczne czy religijne, nowoczesne myśli, zdumiewające proroctwa i "przeklęte problemy", które zapo­wiadały dwudziesto­wieczny kryzys, poda­wane są bądź co bądź w sosie romansowym, melodramatycznym, sensacyjnym czy krymi­nalnym, a każda z od­mian tego sosu fanta­stycznie smakuje w te­atrze.

W tym pewnie tkwi pu­łapka na adaptatora, któ­ry kondensując ogrom­ny materiał literacki musi utrzymać równo­wagę między melodra­matem, kryminałem a intelektualnym dyskursem. W przeciwnym razie popad­nie albo w bez mała brukowe romansidło, albo w de­batę osobników, których stan psychiczny może budzić niejakie wątpliwości.

Jarzyna tej równowagi w ogóle nie złapał. Mam co gor­sza podejrzenie, że z wielu możliwości i poziomów znaczeniowych, które odsłania "Idiota", nawet sobie nie zdawał sprawy, a w każdym razie zignorował je całko­wicie. W swoim przedstawieniu w potężnym skrócie opowiada o gamoniowatym księciu, który po powrocie z leczenia w Szwajcarii staje przed dylematem: czy ożenić się z Agłają Jepanczyn, czy z Nastasją Filipowną. Oczywiście, jest to jakiś temat i z pewnością moż­na na nim zbudować piękne przedstawienie. Nie ma tylko żadnego powodu podpierać się nazwiskiem i po­wieścią Dostojewskiego, ponieważ "Idiota" dotyczy spraw zupełnie, ale to zupełnie innych. W spektaklu bardzo długo przyglądamy się melodramatycznym pe­rypetiom księcia, ukazanym na tle życia rodziny Jepanczynów, która to rodzina odmalowana jest na tyle grubą kreską, że aż chciałoby się w reżyserii Jarzyny obejrzeć "Ożenek" Gogola. Dziwnym jakimś zrządze­niem losu adaptator i reżyser długo nie chce zauwa­żyć, że zasadniczy konflikt dramatyczny zachodzi między Myszkinem, Rogożynem i Nastasją Filipowną - tych troje, plus Agłaja, to w istocie protagoniści "Idio­ty". Tymczasem Rogożyn (Robert Więckiewicz) przemy­ka parę razy przez scenę i ani przez chwilę nie ma szansy, żeby wejść w jakąkolwiek relację z Myszki­nem. To tak jakby Jarzyna o Rogożynie zapomniał albo jakby w ogóle się nim nie interesował. W takim uję­ciu finał, gdzie Rogożyn z Myszkinem czuwają nad trupem Nastasji, nie ma żadnego sensu, bo wcześniej nie został niczym uzasadniony. Wydaje się odegrany ot, tak dla pośpiesznego zamknięcia byle jak skleconej fabułki.

W psychologicznym agonie niewiele też ma do roboty Nastasja (Magdalena Cielecka): płaska, jednowymiaro­wa nie ma ani jak, ani kiedy przekonać, że potrafi do­prowadzić do szaleństwa i zbrodni; owszem, ładnie wygląda w bardzo efektownych sukniach, które zmie­nia bodaj tyle razy, ile razy wchodzi na scenę, ale Cie­lecka gra Nastasję tak jakby to była Damą Kameliową. I w końcu ten gamoniowaty Myszkin-niezguła (Ceza­ry Kosiński)... Jacek Sieradzki trafił bez pudła, nazy­wając go Stanem Laurelem. Dobry Boże, gdybyż jesz­cze Rogożyna zagrał Oliver Hardy, to sensu by to mia­ło jeszcze mniej, ale byłoby dużo zabawniejsze. Tak czy inaczej, w przypadku Myszkina reżyser popełnił wielki błąd obsadowy. Owszem, Cezary Kosiński jest bardzo utalentowanym aktorem, ale akurat Myszkina grać nie powinien, bo Myszkin, choć epileptyk i na­wiedzony, był mimo wszystko księciem - myślę, że ro­syjski książę w II połowie XIX wieku nosił się, zacho­wywał i wyglądał zgoła inaczej niż aktor Rozmaitości. (A Jarzyna rosyjskiego księcia chyba nawet na obraz­ku nie widział; co tam zresztą księcia - o Rosji z cza­sów Dostojewskiego reżyser zdaje się nie mieć najbledszego pojęcia, nawet nie wie, jak Rosjanie żegnają się w cerkwi!).

Wracając do Kosińskiego: jednym chwytem, jed­nym wyrazem twarzy gra ofermę, ofiarę losu: gdy­by przedstawienie nazywało się tak jak powieść - "Idiota" - byłaby to już doprawdy zbyt nieznośna tauto­logia, ale nazywa się "Książę Myszkin"; dlaczego Dostojewski uważał, że jego Myszkin jest współczesną figu­rą Chrystusa, dlaczego analizował temat ofiary i odku­pienia - tego na podstawie przedstawiania i roli wyro­zumieć nie sposób. Choć przypuszczam, że Jarzy­na coś na temat chrystusowości Myszkina musiał czy­tać lub słyszeć, bo wysoko nad sceną powiesił po­wszechnie spotykany w w wiejskich i małomiastecz­kowych domach (oczywiście polskich, a nie rosyj­skich, gdzie wiszą ikony) oleodruk przedstawiający Jezusa na Górze Oliwnej. Czytelnik "Idioty" dobrze pa­mięta, że w tej powieści ma znaczenie pewien obraz, ale zupełnie inny. No, nic: Jarzyna wie, że gdzieś dzwonią, lecz nie wie, w jakim kościele. Spuśćmy to wszystko teraźniejszym obyczajem na karb postmo­dernizmu, który przejawia się chyba także w skądinąd bardzo interesującej muzyce: obok przetworzonych zaśpiewów rosyjskich słychać w niej znienacka tajem­nicze motywy jakby tybetańskie i balijskie, czy może japońskie.

Rzecz jasna i w muzyce, i w kostiumach, i w scenogra­fii nie ma mowy o związkach z epoką. Oczywiście, tych związków być nie musi, Jarzyna nie jest antykwariuszem, robi przedstawienia nowoczesne. "Książę Myszkin" pewno też miał być nowoczesny, tyle tylko że cała ta nowoczesność wyczerpuje się w czysto ze­wnętrznych środkach: animacje komputerowe Piotra Dumały, efekty świetlne, muzyczne - wszystko trosz­kę wedle słynnej zasady "przypieprzyć i odpuścić". I nawet zdarzają się pośród tych wizualno-akustycznych zabaw momenty same w sobie ładne, a nawet po­rywające, tak jak same w sobie ładne, a nawet porywające bywają niektóre sceny czy epizody ak­torskie (małżeństwo Jepanczynów, czyli Jo­anna Żółkowska i Wi­told Dębicki na kana­pie, Marek Kalita jako Ferdyszczenko, a także siostry Jepanczyn, czyli Aleksandra Popławska i Aleksandra Koniecz­na). Tyle tylko, że te różne ładności nie składają się w żadną rozumną całość. Przed­stawienie toczy się od scenki do scenki, od obrazka do muzyczki, od ciemności do ja­skrawego światła. Dłuż­szy czas wydaje się, że oglądamy komedię obyczajową, która prze­mienia się w melodra­mat i dopiero bliżej fi­nału reżyser na gwałt próbuje poczarować metafizycznościami i głębiami, ale jest już za późno: Jacek Poniedziałek w pomarańczowym golfie na tle pomarańczowej, jaskrawo oświetlonej ściany obie­rający pomarańczę, w rozmowie z Myszkinem wpro­wadza temat odkupienia. Ale to tylko jedna z owych scen samych w sobie: zjawia się znikąd i donikąd nie prowadzi.

Dostojewskiego fatygowano w Rozmaitościach najzu­pełniej niepotrzebnie. Przerost ambicji? Byłbym w sta­nie zrozumieć, że Grzegorz Jarzyna lubi oglądać swo­je nazwisko na afiszu w sąsiedztwie takich nazwisk jak Gombrowicz, Mann czy Dostojewski właśnie. Ale nic z tego: reżyser jak zwykle posłużył się pseudoni­mem, tym razem podpisał się jako Mikołaj Warianow. Tak czy inaczej porażka jest dotkliwa i odpowiada za nią młody dżentelmen o nazwisku Jarzyna, bez wzglę­du na to za iloma i jakimi pseudonimami chciałby się schować. Z czego rzecz jasna nie należy wyciągać po­chopnych wniosków i nie ogłaszać wszem i wobec, że Jarzyna się skończył. On jeszcze nie zdążył się na do­bre zacząć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji