Artykuły

Jestem błaznem życiowym

Grałam rolę w farsie "Czego nie widać". Byłam piękną panią. Miałam piękne loczki na głowie, przyklejone rzęsy. Byłam w atłasowym kostiumie na wielkich szpilach. Pamiętam - dostałam parę półmisków róż i kiedy je wniosłam do samochodu, spruł mi się wzrok. Na drugi dzień byłam pacjentką kliniki okulistycznej i czekałam pokornie, żeby mnie torturowano - wspomina znana aktorka Krystyna Sienkiewicz

Inka Wieczeńska: - Miała Pani smutne dzieciństwo, a jednak łatwo Pani o nim wspomina.

Krystyna Sienkiewicz: - To było raczej bachorstwo. Łatwo o nim mówię, gdyż choruję na nieuleczalne dzieciństwo. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie lalki podobne do moich z dzieciństwa odkupiłam w wieku dojrzałym. Moje gałgankowe lalki zginęły w 1944 r., kiedy biegałam z nimi do schronu.

- Jest pani typowym dzieckiem wojny?

- Rodziców zamordowali Niemcy. Po wojnie odnalazła nas, sieroty (mnie i brata Rysia, ojca Kuby Sienkiewicza z Elektrycznych Gitar), stryjeczna siostra ojca. Nie wychowywaliśmy się razem. Ciotka zabrała mnie do Szczytna, a Rysio został w łódzkim sierocińcu. Bardzo za nim tęskniłam. W Szczytnie poszłam do szkoły. Kulą u nogi była mi matematyka, chociaż już jako 4-letnia dziewczynka umiałam czytać i pisać. Nie miałam umysłu ścisłego.

- Brat Ryszard twierdził, że byłaby Pani dobrą matematyczką, tylko musiałaby trochę się skupić.

- Ale skąd w ogóle znaleźć skupienie u kobiety? Kobieta nie wie, co to skupienie (śmiech). Chciałam więc uciec od matematyki i być w pobliżu brata. Chciałam wymyślić taką szkołę, aby matematyka nie straszyła mnie po nocach.

- No i co, udało się?

- Tak, do Szczytna przyjechał po mnie wychowawca Rysia z sierocińca. Pan Władysław Bierencwajg był opiekunem Rysia, a zarazem kierownikiem sierocińca w Aleksandrowie pod Łodzią. Zamieszkałam więc wraz z bratem w sierocińcu.

Pan Bierencwajg wyrzucił wszystkie moje czarowne książki o księżniczkach. Musiałam się przerzucić na ekonomię Shaffa, a potem już przeczytać filozofów: Russela, Huxleya. Nic z tego nie rozumiałam. To był taki szybki dziecięcy uniwersytet. Zaczęłam bardzo szybko dorastać umysłowo. Dzięki panu Bierencwajgowi ukończyłam Liceum Plastyczne i otrzymałam dyplom przodownika pracy i nauki. Na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie dostałam się bez egzaminów. Mam więc za sobą 8 lat edukacji plastycznej, którą zdradziłam... dla aktorstwa.

- Już będąc na studiach plastycznych grała pani w Studenckim Teatrze Satyryków?

- Całkiem przypadkiem. Jedna z moich koleżanek plastyczek zachorowała i dostałam propozycję, aby ją zastąpić. Miałam wielką tremę. Potykałam się o wszystkie dekoracje. Nie mogłam być dobra. Nie wiem, czy się podobałam, czy byłam piękna. Krzysztof T. Toeplitz napisał recenzję "różowe zjawisko STS-u...". Byłam więc studenckim zjawiskiem (śmiech).

- A jednak trafiła pani do zawodowego teatru?

- Agnieszka Osiecka dostała z Teatru Ateneum propozycję napisania wodewilu. Postawiła jednak warunek. "Napisze, jeżeli pan dyrektor przystanie na rolę traktorzystki dla mojej koleżanki, Krysi Sienkiewicz..." Zapewniała go, że ja jestem wymarzona do tej roli. Pan Janusz Warmiński zgodził się. I tak dostałam się do zawodowego teatru. Za tę rolę miałam nawet dostać nagrodę...

- Ale Pani nie dostała?

- Nie. Miałam dostać nagrodę w postaci dwóch tygodni pobytu w warszawskim hotelu "Dom Chłopa". Jednak jury doszło do wniosku, że jeśli mieszkam w Warszawie, to taka nagroda nie będzie żadną atrakcją. Nagrodę dostała zupełnie nieznana aktorka.

- Przeszła pani przez wiele teatrów, począwszy od Ateneum, przez Teatr Polski, Syrenę. Dużo występowała pani w kabaretach. Przytoczę choćby te najbardziej znane: Kabaret Starszych Panów, Właśnie Leci Kabarecik czy Pod Egidą. Która z tych form scenicznych najbardziej pani odpowiada?

- Każda aktorka powie, że teatr. Można się szwendać po całym świecie, dziwolążyć, ale teatr jest najważniejszym miejscem. Teatr jest świątynią, naszą odnową. Jest takim prysznicem, największym nauczycielem. Dzisiaj mnie nie stać, abym grała w teatrze. Życie mnie zmusiło do zarabiania szybkich pieniędzy. Nie jestem tak majętna, aby pokornie przyjeżdżać miesiącami na próbę. Teatr nie płaci pieniędzy, jest za darmochę. Szybkie pieniądze to estrada. Bynajmniej jednak nie upokarza mnie ta forma. Kocham estradę. Na szczęście jestem lubiana (śmiech).

- Tak sławne nazwisko polskiego wieszcza zobowiązuje panią do pisania...

- Bardzo lubię, będąc taką zaganianą babą, wejść do kąta i napisać coś kulawego. Jakiś wierszyk, nowelę, takie krótkie formy. Są one trudne, ale lubię brać byka za rogi i te trudne formy monologować, a w ten sposób wyciszać się.

- Pani nowele świetnie się czyta.

- To taki przytulny styl (śmiech). "Haftowane gałgany" miały być książką roku. Wydawnictwo bardzo się do tego przygotowywało, ale trafiłam na nieciekawy okres dla artystów. Okres bezkrwawej rewolucji, kiedy padał socjalizm. My, aktorzy, bojkotowaliśmy "środki musowego przekazu" (wtedy tak to się nazywało). Tak mnie ukarano, że książka wyszła, ale cichutko jako książeczka dla dzieci.

- Straszna szkoda, bo to naprawdę dobra książka i to nie tylko dla dzieci. Ilustracje do tej książki wyhaftowała Pani własnoręcznie?

- Tak, wszystkie wiszą jako obrazy w moim domu. Jeden tylko sprzedałam z biedy jakiemuś Amerykaninowi. Drugi zbiorek to opowiadania "Zgadnij, z kim leżę". Zahacza jedną ręką o mój domek na Płatniczej i o to moje szwendalstwo, takie niecodzienne codzienności. Są także refleksje z życia ślepej Krysi.

- Dużo pani malowała. Profesorowie przepowiadali, że będzie pani wielką artystką.

- (Śmiech) Miałam swój określony świat. Malowałam wdowy, po których można było poznać, jakie stanowisko piastował mąż. Wdowa po Ważnie była czerwona, w loczki pierzaste. Wdowa po generale miała pas z podwiązkami, przy których były przyczepione medale męża. Były różne wdowy. Fascynował mnie też świat staruszków, ich zdziecinnienie, łagodność, jaką łapią przechodząc ze swoim życiem na "drugą stronę rzeki". Kiedy oślepłam, robię pierroty. Są bardzo kiczowate. Lepię również anioły i oklejam roślinami. Formy są okropne, gdyż to robi taka ślepa baba, która wszystko widzi (śmiech).

- Utraciła pani 85 proc. wzroku. Nie tylko nie przerwała pani pracy w zawodzie aktora, to wykonuje jeszcze bardzo precyzyjne prace plastyczne?

- Ale ja mam trzecie oko, czyli intuicję. Jestem strasznie uparta. Chcę pokazać światu, że ślepy może mówić o kolorach.

- Jak to się stało: podobno z dnia na dzień straciła pani wzrok?

- Grałam rolę w farsie "Czego nie widać". Byłam piękną panią. Miałam piękne loczki na głowie, przyklejone rzęsy. Byłam w atłasowym kostiumie na wielkich szpilach. Pamiętam - dostałam parę półmisków róż i kiedy je wniosłam do samochodu, spruł mi się wzrok. Na drugi dzień byłam pacjentką kliniki okulistycznej i czekałam pokornie, żeby mnie torturowano. Wydawało mi się, że nie umiem okazać pokory. Nauczyłam się jej w parę godzin.

- Jak Pani to przeżyła? Utrata wzroku musiała być prawdziwym dramatem...

- Nie, to nie był dramat, to było potknięcie. Wpadłam w dołek. Teraz umiem przeskakiwać dołki, a nawet je zasypywać. Był czas, kiedy chciałam przejść na "drugą stronę rzeki". Zaczęłam nawet tak buńczucznie żyć, ale ukończyłam kurs Silvy (kurs doskonalenia umysłu) i nauczyłam się pomagać sobie. A tak naprawdę trochę mnie opancerzył i zrobił ze mnie kolczastego jeża Tomasz Szwed (piosenkarz country - przyp. I.W.) - swoją energią i masażami. On stosuje metodę Shiatsu.

- Mówi Pani, że na naszej planecie nie można rozprostować skrzydeł, że wszystko wokół to piekło. Dlaczego?

- Piekło stworzyli ludzie wojnami, nieposzanowaniem bliźniego. Przykładów piekielnych jest dużo w każdym dzienniku. 11 września, kiedy bin Laden zaatakował World Trade Center, wydawało mi się, że tam poległam. Nie lubię zbiorowych mogił. To było tak okrutne, tak mnie raniło, że przestałam oglądać telewizję. Podobnie z Titanikiem. Nie słucham piosenek o Titaniku, nie byłam na filmie. Wierzę, że ja tam utonęłam. Dlatego też, gdy jest coś tak strasznego, to staram się tę promienną Krysię ochronić.

- Jest to społeczne piekło, nie powinno Pani aż tak dotykać...

- Musi mnie dotykać. Jeżeli jesteśmy zatopieni w gównie, to przesiąkamy nim, wszyscy się babrzemy.

- Dlatego mówi Pani o swoim życiu, że jest to jezioro pełne łez?

- Tak mówię, ale muszę dodać, że po moim jeziorze pływają łabędzie i nad jeziorem siedzą pierroty, kolombiny i ludzie teatralni w maskach.

- To było bardzo burzliwe życie. Było w nim i szczęście, i smutek.

- Zawsze w kieszeni mamy trochę soli i cukru, czyli gorzkich migdałów i słodkich rodzynek.

- Czego Krystyna Sienkiewicz ma więcej?

- Z tym jest różnie. Staram się, by życie było zależne ode mnie. Reżyseruję je i dyrektoruję mu.

- Czyli jest dużo słodkich rodzynek?

- (Śmiech) Ale jak los zaczyna panować nad nami, jest dużo gorzkich migdałów.

- Czy można powiedzieć, że Krystyna Sienkiewicz jest spełniona i szczęśliwa?

- Nie, nie jestem szczęśliwa. Dużo rozprawiałam na temat szczęścia. To uczucie jest bardzo subiektywne. Dla rolnika szczęściem będzie, że pada deszcz, a dla nas nie, bo nie wzięłyśmy w "podróż życiową" parasolki. Mamy wypadek, tracimy jedną rękę i mówimy, jakie to szczęście, że nie dwie. Czyli szczęście to jest mniejsze zło.

- Patrząc na Panią ma się wrażenie, że jest pani szczęśliwa.

- Nie. Krysia Sienkiewicz jest wesoła, ale to nie znaczy, że jest szczęśliwa. Można mieć smutne oczy i się śmiać. Ja jestem błaznem życiowym.

- Bardzo lubię, będąc zaganianą babą, wejść do kąta i napisać coś kulawego. Jakiś wierszyk, nowele takie krótkie formy. Są one trudne, ale lubię brać byka za rogi i te trudne formy monologować, a w ten sposób wyciszać się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji