piekno zbawi świat
Chapeau bas przed reżyserem, który po premierze tak wytrwale poprawia spektakl i to radykalnie. W ten sposób przecież otwarcie przyznaje się do potknięć, przytakuje krytykom. "Ja" reżyserskie wydaje się więc dość pokorne wobec wytworu swej wyobraźni i talentu, chce uczyć się na błędach, swą pracę traktuje może jako poszukiwanie, laboratorium. Przy podniesionej kurtynie nie może to być przyjemne.
"Książę Myszkin" w lipcu i "Książę Myszkin" w październiku to dwa różniące się przedstawienia. Już w końcówce ubiegłego sezonu Grzegorz Jarzyna zrezygnował z patetycznego finału, w którym rozbrzmiewała patriotyczna (czy raczej nacjonalistyczna) pieśń o Rosji. W sposób niczym nie uzasadniony zagłuszała ona temat uczuciowego czworokąta (Agłaja - Myszkin - Nastazja - Rogożyn), który wyraźnie interesował reżysera przez większą część spektaklu, przeczyła też intencji tytułu. We wznowionym w tym sezonie przedstawieniu nie ma rozbudowanej projekcji, która pojawiała się w akcie II, pomiędzy scenami, gdy wiadomo już, że Rogożyn może zabić z zazdrości, a sceną między Parfienem i Księciem, w której mowa jest o Canossie, opowiedziana jest historyjka o zabijaniu przyjaciela z modlitwą na ustach dla złotego zegarka i następuje wymiana krzyżyków. Zamiast gonitwy obrazów z robakami, szczurami, śledzącymi oczami mamy szamotaninę aktorów rozgrywaną na wyciemnionej scenie. Odrzucony przez Nastazję Filipownę Rogożyn najpierw atakuje Lwa Nikołaje-wicza, potem rzuca się na ukochaną. Nie jest to może dobra scena, ale świadczy o jednym, że reżyser powściąga inscenizacyjną inwencję, w tym wypadku mocno tautologiczną, i pozwala wygrać temat zdarzenia aktorom.
Jednym z powtarzających się zarzutów wobec premiery było właśnie zagłuszanie pracy aktorów inscenizacją, do tego stopnia, że na scenie zabrakło pełnokrwistych bohaterów - dotyczyło to głównie Nastazji i Rogożyna. Co do pierwszej postaci, poczynione w spektaklu zmiany sprawiły, że rola Magdaleny Cieleckiej rozwinęła się, czego wciąż nie można powiedzieć o Rogożynie, który w kreacji Roberta Więckiewicza pozostaje zamaszystym mięczakiem, a według autora kostiumów jest krzyżówką rosyjskiej cepelii rodem z Arbatu z noworuskim prymitywizmem. Reżyser niestety nie pomógł mu się wydobyć z tego klinczu.
Jeśli mowa o projekcyjnych podpórkach, animacja komputerowa została zastosowana na początku aktu III, który obecnie zyskał charakter rozwiniętej introdukcji do rozmowy Myszkina z Radomskim. Pomyślana ona została przecież jako udramatyzowany monolog wewnętrzny Księcia (w dalszym ciągu scena oparta jest na "pomarańczowym" pomyśle). Teraz jeszcze wyraźniej widzimy, że te obrazy podpowiada rozdygotana jaźń Lwa Nikołajewicza. W tyle sceny, zalanej pomarańczowym światłem, obserwujemy radosny taniec Księcia i Agłai, u góry wąskiego horyzontu pojawia się mały ekran, na który roją się jakby robaki. Potem dopiero Myszkin przechodzi na przód sceny, z pomarańczowego tła wyłania się ubrany w pomarańczowy golf Eugeniusz Pawłowicz Radomski.
To, że całość dzieje się w huczącej od wrażeń głowie Księcia, zostało zresztą przez Grzegorza Jarzynę jeszcze bardziej podkreślone. To sprawa rozciągnięcia dźwiękowo-wizualnych sekwencji pędzącego pociągu (wydłużenie na początku spektaklu, zintensyfikowanie na początku aktu II i w finale, nad trupem Nastazji, gdzie stukot kół miesza się z bebechowatymi orientalnymi jękami); czy faktu, że chińska waza znikła z pomieszczenia, w którym odbywa się uczta z Księżną Biełokońską; skryto ją za przeszkloną ścianą z prawej strony sceny (ze sfery realnej przeniesiono ją w mentalną; tę granicę zaznacza tajemniczy czerwony kwadrat przytwierdzony do szyby, wielokrotnie ogrywany przez Myszkina). Natłok obrazów, dźwięków, postaci, wszelkie emocje Lew Nikołajewicz opanowuje, można powiedzieć, nieziemską łagodnością, wyrozumieniem, które jego otoczenie uparło się nazywać idiotyzmem. Sądzę nawet, że Cezary Kosiński zaczął przesadzać w graniu tego "idiotyzmu": odsłanianie twarzy na jasne punktowe światło, rozlewanie na niej błogiego uśmiechu wewnętrznej radości jest przez niego nadużywane i z czasem przybiera efekt przeciwny - cielęctwa.
Grzegorz Jarzyna lubi kontrapunkty. W finale, dla trupa i czuwających przy nim Rogożyna i Myszkina, była tym kontrapunktem wspomniana pieśń i jęki Parfiena, który chorobliwie powtarzał, udając własną służącą, że "Parfiena Siemionowicza nie ma w domu". Po wykreśleniu pieśni zostały same jęki, które głuchły w ciemności - efekt też nie był szczęśliwy. Dyszkant Rogożyna obecnie dźwięczy tylko raz i to na początku sceny, gdy Myszkin dobija się do jego domu. Finał natomiast wybrzmiewa w długim huku pociągu i wokalizie (o tym było wyżej) oraz w wyciemnieniu. Nad ciałem nie toczy się już żaden dialog. Ofiara dokonuje się w milczeniu. To bez wątpienia rozwiązanie najlepsze z dotychczasowych.
Reżyser poczynił też sporo drobnych zmian w adaptacji, które sprawiły, że każdy widz (a nie tylko ten, który dobrze pamięta powieść) ma szansę zrozumieć, gdzie toczy i przenosi się akcja, jakie jest następstwo czasu, kto jest kim. Nie przywrócił sceny rzucenia w piec stu tysięcy i nie zlikwidował jednego lapsusu, który wynika z adaptacyjnej ekonomiki postaci i wątków. Na scenie mamy tylko dwie siostry Jepanczyn - Aleksandra i Adelajda zlały się w jedną. Czemu nie, ta decyzja akurat się broni. Gorzej, że ta sama Aleksandra tkwi w salonie u Gawriły Ardalionowicza, gdy pojawia się w nim Nastazja, by zaprosić na swe urodziny. U Jarzyny Jepanczynówna przejmuje tekst i funkcję siostry Ganki. W to, że Aleksandra mogła się znaleźć sama, bez rodziców czy innego statecznego towarzystwa w domu kawalera, w którym na dodatek pokoje wynajmują inni mężczyźni "na wydaniu", i zachowywać się jak jego gospodyni, nie sposób uwierzyć. Nie wiemy też, co ona tam robi.
Te adaptacyjne i inscenizacyjne odmiany nie sprawiły oczywiście, że spektakl z nieudanego stał się znakomity. Podstawowa jego słabość wciąż polega na decyzjach adaptacyjnych, które sprawiają, że potęga tematów poruszonych przez Fiodora Dostojewskiego nie przemawia ze sceny Teatru Rozmaitości. Przedstawienie dość sprawnie streszcza fabułę powieści, ale niewiele więcej. Można podziwiać charakterystykę niektórych postaci, ale niestety w przeważającej mierze drugo - i trzecioplanowych. Jarzyna dał im czasem brawurowy materiał do grania, bywa więc, że niektóre przedstawienia tracą charakter gry zespołowej, co zawsze jest ze szkodą dla całości. Takie tendencje do anarchii ma zwłaszcza rola Ferdyszczenki w kreacji Marka Kality.
PS. Mam jeszcze jedno marzenie związane z tym przedstawieniem: żeby Rogożyn przestał nosić pretensjonalne pudło z czekoladkami. Przecież on nie był prostackim nuworyszem w duchu, w jakim przedstawiamy sobie teraz Nowych Ruskich.