Artykuły

Mali wielcy ludzie

Po opadnięciu kurtyny pozostaje pewien niedosyt. Wywołuje go właśnie brak mocno położonego akcentu. To sprawia, że w pamięci widza pozostaje kilka urokliwych obrazów, jednak całość prędko ulega zatarciu - o "Wielkoludach" w reż. Olgi Stokłosy w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Wielkoludy w kaliskiej inscenizacji sztuki Andrzeja Maleszki zamieszkują krainę, w której nie ma miejsca na "małych", jak się ich pogardliwie nazywa. To, co mniejsze, jest mniej istotne, lekceważone. Relacja nad- i podrzędności wyznaczana jest przez wyłącznie przez wzrost.

Do tego miejsca trafia młoda dziewczyna, zagubiona, nie mogąca trafić do domu. Spotyka tam równego jej wzrostem młodego mężczyznę, który pośpiesznie krzątając się po pokoju zastawionym meblami nietypowych rozmiarów nie znajduje czasu, żeby z nią porozmawiać. Chwilę później dziewczyna - i widownia - poznaje właścicieli tego dziwnego miejsca. To para wielkoludów, Berta i Gustaw, którzy absolutnie nie chcą mieć do czynienia z kolejnym karzełkiem - wystarcza im ten, którego niegdyś przygarnęli, a któremu nie nadali nawet imienia - mówią na niego po prostu "mały". Czas i kolejny nieoczekiwany lokator - wyklute z jajka pisklę - zmieniają nieco nastawienie wielkoludów wobec mniejszych od nich. Kulminacją fabuły jest wizyta przełożonego Gustawa, pana Prezesa Kinggott, który, zdegustowany niewielkimi lokatorami w domu swego podwładnego, wymawia mu pracę. Kolejne wypadki jednak posuwają akcję ku szczęśliwemu zakończeniu, które następuje w dość nieoczekiwany sposób.

Fabuła opowieści jest tu i ówdzie naciągnięta, by historia nie traciła tempa. I to się w zasadzie udaje. Historia się nie dłuży, przyjemnie się ją ogląda, widownia kibicuje zarówno mniejszym, jak i większym bohaterom. Twórcom bowiem udało się stworzyć świat niemal pozbawiony postaci negatywnych. Jedyny rzeczywiście groźny bohater, to Prezes Kinggott, jednak lęk, jaki mógłby budzić, przełamywany jest przez fakt, że odtwarzający go aktor fizycznie nie występuje na scenie, widzimy tylko powiększenie jego twarzy na suficie w pokoju Berty i Gustawa i ogromne dłonie, wsuwające się z dwóch stron na scenę.

Choć fasada opowieści wydaje się zupełnie nieprawdopodobna, kryje się pod nią niebanalna historia o niedopasowaniu i strachu. Strach przed psem w ogrodzie, ludźmi, którzy są więksi od nas (pod różnymi względami), srogim przełożonym. "Wielkoludy" mają ambicję opowiedzieć o takich obawach, które można przełamać, które obejrzane z innej perspektywy stają się śmieszne i błahe. Zamiar to szczytny, jednak nie do końca zrealizowany na kaliskiej scenie. Spektakl porusza bowiem zbyt wiele tematów: obok opowieści o obłaskawianiu lęku widz dostaje w pakiecie historię rozkwitającego uczucia "maluchów", komiczne dialogi i zachowania pary wielkoludzkiej oraz pozbawioną puenty i chyba nie do końca potrzebną historię pisklęcia wyklutego z jajka. Trudno wnioskować, czy mnogość wątków wynikła z samego tekstu, czy niedostatecznej interpretacji reżyserskiej, widać jednak wyraźnie, że wątek poświęcony strachowi, choć wyraźnie wybija się na plan pierwszy, nie został zaakcentowany na tyle, by zdominować tematycznie przedstawienie. W efekcie otrzymujemy zgrabną, niebanalną w warstwie formalnej opowiastkę, która prędko traci temat i staje się opowieścią-o-wielu-sprawach-jednocześnie.

Miła dla oka jest forma plastyczna spektaklu. Jasne barwy scenografii autorstwa Wojciecha Stefaniaka, projekcje wyświetlane na suficie i kostiumy wielkoludów - szczególnie papuzi strój Berty - komponują się w jedną całość. Duże wrażenie robią same wielkoludy, o kilkadziesiąt centymetrów przewyższające "małych" bohaterów. Nie można odmówić wdzięku aktorom, którzy na podwyższających ich konstrukcjach poruszają się naturalnie, a gestykulację i wszystkie ruchy ciała dopasowują do ociężałych kroków. Ciekawsza jest Berta Agnieszki Dzięcielskiej - ma w sobie matczyne ciepło, emanuje pogodą i autentycznym zaangażowaniem w dziejące się wydarzenia. Gustaw w wykonaniu Marcina Trzęsowskiego jest postacią farsową i rubaszną, ale naszkicowaną w mało precyzyjny sposób - a przez to dość przewidywalną. Kamil Pecka - czyli "On", bezimienny lokator w mieszkaniu tytułowej pary bohaterów, to postać pełna energii i radości, która odkrywając inną osobę równie "nikczemnego" wzrostu, odkrywa nowy świat. Prostymi, ale subtelnymi środkami, delikatnie i precyzyjnie kreśli rozwijająca się w trakcie spektaklu relację z Oną. Agnieszka Sienkiewicz w tej roli jest motorem całego przedstawienia. I byłaby nim w jeszcze większym stopniu, gdyby udało jej się nawiązywać kontakt z dziecięcą publicznością. Niestety, to niedociągnięcie pozbawia jej postać ciepła, utrudnia też - czy wręcz uniemożliwia - dziecięcemu widzowi utożsamienie się z nią.

Mimo niewątpliwych atutów tego spektaklu, po opadnięciu kurtyny pozostaje pewien niedosyt. Wywołuje go właśnie brak mocno położonego akcentu. To sprawia, że w pamięci widza pozostaje kilka urokliwych obrazów, jednak całość prędko ulega zatarciu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji