Artykuły

Królowa hiszpańska

"Łucja szalona" w reż. Magdaleny Piekorz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku - dodatku Kultura.

Magdalenie Piekorz wiedzie się w filmie. Z teatrem jest już znacznie gorzej, czego dowodem krakowska "Łucja szalona".

Wiecie czemu reżyserzy nie lubią krytyków? Mamy wieczór po premierze, dajmy na to "Łucji szalonej" w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Do reżyser Magdaleny Piekorz, zmęczonej, ale szczęśliwej, że to już po wszystkim, podchodzą rozentuzjazmowani brawami aktorzy. Potem reżyserka dostaje się w wir gratulacji od tzw. krewnych i znajomych królika. Na koniec rozmową zaszczyca artystkę sam dyrektor teatru. Piekorz kładzie się spać z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, a tu nazajutrz pojawia się pierwsza recenzja. Odezwał się krytyk "popsuj-zabawa". Kręci nosem, wytyka błędy.

Żeby nie zostać "wrogiem sztuki", postanowiłem kwitować spektakle Magdaleny Piekorz radosnymi wierszykami. Siadając na widowni Sceny Miniatura, rozgrzewałem się do boju innym wierszykiem: "Niech ta Łucja szalona/ Mnie do Piekorz przekona". Wierszyk pierzchnął jak niepyszny już na sam widok scenografii. Wyobraźcie sobie papierowy domek, ułożony jakby z gigantycznych reprodukcji kartek rękopisów nieznanego autora, chyba Mickiewicza, bo wykaligrafowane zdania były po polsku. Z sufitu wbijał się w serce domku okorowany pień drzewa z wyschłymi korzeniami, na których zaostrzone końcówki ponabijano listy i kolorowe pocztówki. Jak rozumiem, była to korespondencja wielkich ludzi - Joyce'a, Becketta, Junga i McGraddfego, bo oni są bohaterami sztuki. Ci wybitni mężowie spotykali się w Paryżu (o tym, że akcja dzieje się w mieście nad Sekwaną informuje nas fototapeta w jednym z wykuszów papierowego sześcianiku z widokiem na wieżę Eiffla, o dziwo Samuel Beckett nie zjada na scenie bagietki).

Tytani literatury irlandzkiej na wygnaniu trawią swój cenny czas na fascynujące milczenie o sztuce przeplatane prozą życia rodzinnego. Piją jak Beckett albo zaniedbują neurotyczne córki jak Joyce, który, jak pisze w programie Anna Burzyńska, był "pochłonięty ważnymi sprawami natury artystycznej". W roli córki Joyce'a, czyli tytułowej Łucji, Barbara Kurzaj. I jest to chyba jej najgorsza rola, jaką widziałem. Kurzaj nie gra, ale po prostu skanduje postępującą chorobę psychiczną jej bohaterki. Cały czas jest jak szalona "irlandzka królowa hiszpańska w Paryżu", drażni na poły farsową wizją szaleństwa. I to ma być upośledzona muza Joyce'a i Becketta?

Sztuce doskwiera naiwny biografizm. Konwencja spektaklu zatacza się od ckliwego melodramatu po symbolizm z second handu. Obsadę sklecono po warunkach, gra ten, kto do pierwowzoru podobny. Krzysztof Kolberger to wypisz wymaluj Joyce, Marian Dziędziel siwy jak Jung, Krzysztof Zawadzki jest pałąkowaty jak młody Beckett. Tylko w Annie Tomaszewskiej nijakiego podobieństwa do Nory Joyce nie ma i pewnie dlatego Tomaszewska gra najlepiej. Zmartwiła mnie kolejna, po "Doktorze Hauście", teatralna wpadka zdolnej reżyserki. Może zabrakło jej wewnątrzteatralnych rozmów istotnych? Nie wiem. Wyszedłem z teatru z melancholijnym wierszykiem: "Oj Piekarz, Piekorz/ na sukces to ty jeszcze poczekosz!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji