Artykuły

Nowoczesna post-operetka

"Być jak Callas" w reż. Tomasza Koniny w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Oto dowód, że tzw. obiektywne trudności - mizeria finansów, usterki remontowe - mogą być znakomitą inspiracją. "Być jak Callas" to na wskroś nowoczesna post-operetka.

Rzeczywistość splatała figla. Przedstawienie miało trwać jednocześnie w sali prób baletu i dawnym bufecie, ale w ostatniej chwili służby bhp zamknęły baletówkę - o czym zresztą aktorzy powiadamiają w po części improwizowanym tekście. Wymogi przeciwpożarowe spowodowały, że spektakl został szybko przereżyserowany, a trzy części zmieniły się w dwie. Za to wzbogacone długim prologiem. Widzowie stoją w odartej do surowej cegły sali widowiskowej teatru, która straciła wygląd, zyskała za to niesamowitą akustykę. Sypią się resztki tynku. W pudłach i wiadrach leżą śruby wyjęte ze zdemontowanych rzędów foteli, ich oparcia porzucono jedne na drugim. I na tym placu budowy rozbrzmiewają pieśni Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta.

W pierwszej części spektaklu obserwujemy przygotowania do akademii ku czci Marii Callas w świetlicy domu spokojnej starości dla muzyków-weterenów. Każdy ma jakąś słabostkę. Margareth (Jolanta Gzella) na okrągło paraduje z obnażoną szablą, w marynarce munduru polowego nałożonej na brokatową spódnicę. Każde wejście do świetlicy obwieszcza gromką Offenbachowską arią "Oto jest szabla ojca mego!". Dla rozpoetyzowanej Renaty (Elżbieta Walaszczyk) liczy się wyłącznie Wiedeń; wciąż pyta o telefon z Wiednia, nawet herbatę zamawia "po wiedeńsku". Maria (Anna Walczak) prowadzi lekcje śpiewu, wcielając się w Callas, tyrankę z kursów mistrzowskich w Juilliard School w Nowym Jorku. Momo nie zdejmuje wełnianej czapki i przemyca jedzenie do sypialni, Sergio łazi w peruce... Towarzystwo usiłuje dyscyplinować pielęgniarz Robert pokrzykując i prowadząc gimnastykę oraz wolontariuszka Veronika.

Skąd te wyszukane pseudonimy? Reżyser Tomasz Konina poukrywał artystów w wymyślonych rolach, by, paradoksalnie, ich odsłonić. Drugi akt przynosi galę na cześć boskiej Callas, rozpoczynającą się kiczowatą "Hrabiną Maricą" Emmericha Kalmana. Wszystkie damy mają na sobie super-operetkowe toalety - tafty, szyfony, brokaty, pióra. Żadna kreacja wyciągnięta z teatralnych magazynów nie pasuje do pozostałych. Pianistka pod krynoliną ukrywa pluszowe kapcie. Margareth jest, oczywiście, przepasana szablą. To operetka do potęgi n-tej.

Ale przez idiotyzm konwencji przebija nieudawana radość. Duet "Myszko, to była cudna noc" z operetki "Wiktoria i jej huzar" Paula Abrahama, w oryginale infantylny szczebiot młodych kochanków, pełen konwencjonalnych szeptów i perlistych śmiechów, śpiewają tu Danuta Łopatówna, która obchodzi 45-lecie pracy artystycznej i Andrzej Fogiel, 40 lat na scenie. Dzięki temu operetkowość znika, a głupawy duet staje się prawdziwym hymnem na cześć życia.

"Być jak Callas" nie jest spektaklem opretkowym; jeśli już - post-operetkowym, w którym konwencję, jak budynek Muzycznego, rozwalono, wyremontowano i użyto w innej sprawie. Oto artyści stają przed widzami i tłumaczą, sami od siebie, dlaczego zostali artystami operetki. Trudno opisać finał bez wzruszenia. Lepiej przypomnieć jedną z ostatnich pieśni spektaklu. Łopatówna w takt walca Johanna Paula Martiniego "Plaisir d'amour", melorecytuje, że miłość przemija. I jednocześnie - dobitnie pokazuje, że to nieprawda. Miłość do muzyki nigdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji