Artykuły

Z polskiego na nasze

- Są dwie szkoły tłumaczenia libretta. Jedna mówi, by brać klasyczny, literacki przekład i wyświetlać go nad sceną, niezależnie od tego, co się na niej dzieje. Ja jestem zwolennikiem innej szkoły. Widz ma rzucić okiem na ekran, błyskawicznie przeczytać jego zawartość, i z powrotem skupić się na śpiewakach, a nie zastanawiać się nad tym, co znaczy "azaliż podówczas" - z Bartłomiejem Majchrzakiem, autorem adaptacji libretta "Borysa Godunowa" w Operze Wrocławskiej, rozmawia Katarzyna Wachowiak z Polski Gazety Wrocławskiej.

Katrzyna Wachowiak: Pana adaptacje wzbudzają emocje. Na "Napoju miłosnym" publiczność śmiała się, gdy Nemorino wyśpiewywał trele, a na tablicy nad jego głową pojawiało się: "Ale jazda" lub "Yes, yes, yes", albo gdy z ust Belcora padało "Spadaj gówniarzu". Z "Borysa Godunowa" zapamiętałam: "Ruś czy Litwa, czy rybka czy pipka".

Bartłomiej Majchrzak: Ta "rybka czy pipka" w dosłownym przekładzie brzmiała "czy gwizdek czy gęśle". Idiomy w obcych językach niekoniecznie dają się dosłownie przełożyć na polski. Chodzi o to, że pipka to wulgaryzm? Przecież idzie się do restauracji żydowskiej i zamawia gęsi pipek. Więc jeśli nawet to wulgaryzm, to mocno już przebrzmiały. Zresztą w najnowszym słowniku PWN wyraz ten uznany jest tylko za pospolity. A co do "Napoju miłosnego" - taką kolokwialną wersję uzgodniłem z reżyserem, Michałem Znanieckim. Co więcej, "Ale jazda" dopisał Nemorinowi sam Znaniecki.

Jak wygląda praca nad adaptacją takiego libretta?

- Trwa to około dwóch miesięcy. Zamawiam tłumaczenie i zaznaczam, że zależy mi na przekładzie jak najbardziej dosłownym i dokładnym, nie literackim. A w międzyczasie poznaję dokładnie różne wersje libretta, epokę, okoliczności powstania opery. Na przykład przy "Borysie Godunowie" przerobiłem sztukę Puszkina i całą historię Rosji. Konsultowałem się z historykiem, bo nie byłem pewien, czy mogę użyć słowa Rosja. Bo może w czasach Godunowa ten termin jeszcze nie funkcjonował? Potem uzgadniam z reżyserem, jaka wersja będzie mu pasowała - moja rola jest absolutnie służebna wobec jego wizji I dopiero na końcu zasiadam do gotowego tłumaczenia i przerabiam je. Jak to się potocznie mówi - z polskiego na nasze.

Nie wszystkim widzom odpowiada tak kolokwialny język, jakiego Pan używa.

- Są dwie szkoły. Jedna mówi, by brać klasyczny, literacki przekład i wyświetlać go nad sceną, niezależnie od tego, co się na niej dzieje. Ja jestem zwolennikiem innej szkoły. Widz ma rzucić okiem na ekran, błyskawicznie przeczytać jego zawartość, i z powrotem skupić się na śpiewakach, a nie zastanawiać się nad tym, co znaczy "azaliż podówczas". Zresztą takie było założenie pani dyrektor Ewy Michnik - aby napisy były jak najbardziej czytelne i zrozumiałe dla jak największej liczby widzów. Dzięki niej coraz więcej ludzi interesuje się operą.

Za swoją adaptację "Napoju miłosnego" zbierał Pan same pochwały. Za "Godunowa" już nie. Wie Pan dlaczego?

- Mam wrażenie, że dlatego, że "Napój" był po włosku - tego języka nikt u nas nie zna. Ale rosyjski już tak. Ludzie słyszeli, że napisy nie pokrywają się dosłownie z tym, co śpiewa się na scenie. Że to nie przekład. Usłyszałem, że podobno zrobiłem "skandal na pół Wrocławia".

Przy tak ekscentrycznych inscenizacjach jak dzisiejsze, nie zawsze da się tłumaczyć dosłownie każde słowo.

- Oczywiście. Kiedyś pracowałem przy "Makbecie" Verdiego. W jednej ze scen Makbet śpiewa: "Siadajcie mili panowie". Ale na scenie nie ma ani jednego krzesła! Trzeba to było jakoś obejść, bo przecież ludzie by się śmiali. Jeśli ktoś śpiewa o czerwonym stole, ale reżyser postanowił postawić na tym miejscu zielony tapczan, trzeba też tłumaczenie zmienić na zielony tapczan.

Co jest w Pana pracy najtrudniejsze?

- Opracowanie tych scen, w których sam autor libretta nie bardzo wiedział, co chce powiedzieć. W pierwotnej wersji "Godunowa" nie było aktu trzeciego, tzw. polskiego. Musorgski dopisał go specjalnie na życzenie dyrekcji Teatru Maryjskiego w Sankt Petersburgu - i nie jest tak dobry literacko jak pozostałe. Rozmowa Maryny z Rangonim, której nie ma w ogóle w sztuce Puszkina, to, delikatnie mówiąc, staroświecki bełkot. A trzeba było coś z tym zrobić, żeby to się dobrze czytało. Był taki moment, że rzucałem tłumaczeniem i zaklinałem się, że dam sobie spokój z tą pracą. Ale mi przeszło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji