Artykuły

Bernard Krawczyk - 55 lat na scenie

Ilekroć zastanawiam się, który ze współczesnych aktorów zasługuje najbardziej na miano śląskiego, zawsze na myśl w pierwszej kolejności przychodzi mi BERNARD KRAWCZYK. Na scenach Śląska i Zagłębia występuje nieprzerwanie od 1952 roku - portret aktora w miesięczniku Śląsk.

Urodził się 20 maja 1931 roku w ówczesnej przygranicznej miejscowości Podłęże Szlacheckie w powiecie częstochowskim, jako drugi syn Wojciecha i Władysławy z Ciesielskich. Ojciec był strażnikiem granicznym, co zresztą do 1939 roku było powodem stosunkowo częstych zmian zamieszkania całej rodziny. Ostatecznie tuż przed wojną Krawczykowie zamieszkali w Mysłowicach, gdzie późniejszy aktor przeżył wojnę, a po jej zakończeniu uczęszczał do szkoły powszechnej, a następnie do jedynego w tym mieście gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki.

Ilekroć zastanawiam się, który ze współczesnych aktorów zasługuje najbardziej na miano śląskiego, zawsze na myśl w pierwszej kolejności przychodzi mi Bernard Krawczyk. Na scenach Śląska i Zagłębia występuje nieprzerwanie od 1952 roku.

Ze "szkoły Woźnika"

Osadzony mocno w kulturze regionu, w tym zwłaszcza w jej plebejskiej - śląskiej tradycji narodowej, w listopadzie 1950 roku, niespełna w rok przed maturą, przyjęty został do działającego przy Teatrze Śląskim Studia Dramatycznego. W historii miasta i Teatru Śląskiego było to tzw. drugie studio. Wykładowcami jego byli m.in.: Władysław Woźnik, Gustaw Holoubek i Roman Zawistowski, a więc artyści kontynuujący tradycję szkoły Juliusza Osterwy. Szczególnie Woźnik jako "wypróbowany aktor" i współpracownik Juliusza Osterwy, otaczany był w tym czasie szacunkiem i cieszył się powszechnym uznaniem. Można zatem przyjąć, że aktorstwo Krawczyka wyrasta z tradycji teatru psychologizującego, wiernego autorowi i jego literaturze. Zwłaszcza, że w gronie pozostałych jego wykładowców byli także Zdzisław Hierowski i Aleksander Baumgardten. Wybór przyjętej do studia młodzieży okazał się być trafny. Wśród kolegów jego byli m.in. późniejszy wieloletni dyrektor Teatru Zagłębia w Sosnowcu Jan Klemens, a także ceniony i zasłużony aktor śląski Wincenty Grabarczyk.

Lata pierwszych kroków scenicznych Krawczyka przypadły na okres szczególnie trudny w dziejach teatru. Jeszcze jako student debiutował 6 XI 1952 roku na scenie Teatru Śląskiego w prapremierze radzieckiej sztuki "Zagłada eskadry" Aleksandra Korniejczuka, w epizodycznej roli Oficera. Obowiązujący wtedy normatywny socrealizm, jakkolwiek uczył wydobywania psychologicznej prawdy kreowanej postaci, to jednak w swym biało-czarnym obrazie świata prezentował wartości uproszczone, odwoływał się do schematów i sztampy. Zanim Krawczyk ukończył studium, zagrał jeszcze Wierszniewa w "Poemacie pedagogicznym" Antoniego Makarenki i Heiniego w "Niemcach" Leona Kruczkowskiego. Świadectwo ukończenia Studium Dramatycznego przy Państwowym Teatrze Śląskim im. St. Wyspiańskiego w Stalinogrodzie otrzymał w czerwcu 1953 roku.

Obok Holoubka i Wyszomirskiego

Pierwszy angaż otrzymał do teatru katowickiego. Jak większość młodych zaczynał jako amant, aby stopniowo poprzez role charakterystyczne i dramat obyczajowy, zagłębić się w psychologię swoich bohaterów. Krystalizacja jego emploi jako amanta, m.in. w komediach Aleksandra Fredry, była konsekwencją jego walorów psychofizycznych. Proporcjonalny, szczupłej budowy ciała, przystojny, o zielonych, lekko skośnych oczach, przy równoczesnym bezkonfliktowym, pozytywnym stosunku do życia, był od początku znakomitym materiałem na teatralnego kochanka. Takim publiczność śląska poznała go w komediach Fredry w roli Edwina w "Odludkach i poecie" w 1954 roku i Gustawa w "Ślubach panieńskich" w 1959 roku.

Niemniej nie role amantów stanowiły szczytowe osiągnięcie w jego początkowej karierze aktorskiej. Zbyt wiele było w nim roztropności i ludowego doświadczenia życiowego, aby czas łatwych sukcesów scenicznych i cząstkowych prawd, miał określić jego drogę aktorską. Miał swój własny instynkt teatralny i niezłe wzory. W jego dorobku już na przełomie lat 50. i 60. zaczęły pojawiać się role, w których dała się zauważyć jego naturalna skłonność do kreowania postaci ciepłych i dobrych, pełnych pogody ducha i humoru, lecz niekoniecznie pozytywnych. Takimi m. in. byli: Oktaw w "Nie igra się z miłością" Alfreda de Musseta w reż. Jerzego Jarockiego, Milan Stibor w "Dobrych ludziach i miłości" Paula Kohouta w gościnnej reżyserii Jozefa Zajica, a także Orestes w "Ifigenii w Taurydzie" Johanna Wolfganga Geothe'go w reżyserii Jana Biczyckiego. Wtedy to do głosu zaczęła dochodzić skrywana dotychczas jego przewrotność czy może raczej ludowy spryt.

Powołany do tego, aby całym swoim życiem pokazać nam kim jesteśmy Jak żyjemy i ku czemu zmierzamy, od początku swojej kariery scenicznej nie unikał postaci złożonych. W jego dorobku do wyjątków należą postaci grane wbrew sobie, chamskie i brutalne, zbuntowane i wyzbyte skrupułów, zdolne do każdej podłości w imię spotykającej ich niesprawiedliwości. Przykładem tego był jego Marcin w "Ostatnim odcinku drogi" Ireneusza Iredyńskiego w reż. Jana Biczyckiego w 1962 roku, zrealizowany jeszcze w Teatrze Śląskim. O tej roli Bolesław Surówka w recenzji zatytułowanej "Problem dla milicji, ale nie dla sceny" pisał: "ostatni cham", "młody byczek", "bity w dzieciństwie człowiek" itp. Podkreślmy zatem, że próby docierania Krawczyka do prawdy o człowieku od razu rozpięte zostały na biegunach* gatunkowych dramaturgii, zarówno klasycznej, jak i współczesnej.

Po pierwszych dziesięciu sezonach katowickich, kiedy to dały się zauważyć naturalne predyspozycje Krawczyka do kreowania postaci czarujących, ale i równocześnie złożonych, było jasne, że oto pojawił się aktor rodzimego śląskiego chowu, uzdolniony i predysponowany do najtrudniejszych ról scenicznych. Uczynny, zawsze uśmiechnięty, posiadający wrodzoną umiejętność nawiązywania bardzo dobrych kontaktów z widownią, a także kolegami aktorami i reżyserami, m.in. Gustawem Holoubkiem, Romanem Zawistowskim, Zbigniewem Sawanem, Józefem Wyszomirskim, Jerzym Jarockim czy Janem Biczyckim, zdołał wypracować sobie pozycję jednego z najpopularniejszych aktorów katowickich najmłodszego pokolenia.

Swoje postaci od początku obdarzał optymizmem, pogodą ducha i humorem, wzbogacając je niejednokrotnie wbrew ich literackiemu przesłaniu, w dodatkowe pozytywne cechy charakteru. Stałym wyróżnikiem jego postaci była i jest bowiem chęć poszukiwania dobra w drugim człowieku, nawet w kreowanych od czasu do czasu czarnych charakterach. W miarę jak nawarstwiały się jego doświadczenie życiowe i pogłębiała wiedza o człowieku, jego warsztat podlegał również ewolucji. Zaczęły powstawać postaci neurasteniczne, rozdwojone wewnętrznie. Takimi byli m.in. spokojny i zapatrzony w mistrza mnich Grigorij, a równocześnie przebiegły i sarkastyczny carewicz Dymitr Samozwaniec w prapremierze "Borysa Godunowa" Aleksandra Puszkina w reżyserii Józefa Wyszomirskiego na scenie Teatru Zagłębia w Sosnowcu, gdzie w sezonie 1962/63 zagrał jeszcze Poetę w "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego, w reż. Wacława Nowakowskiego. O tej ostatniej pisano, że aktor "zanurzony w rzeczywistości, łaknął z niebywałą siłą metafizyki".

Wachlarz ról Krawczyka sprawiał, że od początku był przyjmowany jako aktor wielostronny. Dlatego też jego kunszt artystyczny trudno dziś zdefiniować za pomocą jednej formuły. Swoje niekłamane sukcesy odnosił zarówno w sztukach współczesnych, jak i klasycznych. W repertuarze komediowym i dramatycznym. Grał z równym powodzeniem postaci bohaterów Aleksandra Fredy, co i Pierre'a de Beaumarchaise, Carlo Gozziego i Lopego de Vega, a także Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka. Przy tej okazji można jednak pokusić się o tezę, że w komediach Krawczyk jak nikt inny uosabiał odmianę postaci śląskiego Figara, postaci pełnej lekkości, wyrafinowanego humoru i wdzięku, postaci obdarzonej ludową mądrością i sprytem, a jeśli potrzeba to i skutecznie realizującej swoje buntownicze zamiary.

Takiego bowiem Figara stworzył w 1968 roku w "Weselu Figara" Pierre'a de Beaumarchais, w reż. Mieczysława Daszewskiego na scenie katowickiej, na której po raz wtóry występował w latach 1965-1972. O jego roli Figara pisano, że był "łobuzerski" i "nicponiowaty", natomiast Irena Sławińska popadła wręcz w patos, pisząc że w grze jego wyczuwało się "filozoficzny wydźwięk ponadczasowej mądrości ludowej". Nieskory do przesady Bolesław Surówka akcentował z dystansem, że jego Figaro był nie tylko wesoły "pełen ruchliwości i energii", ale również bohaterem, "który potrafi dać sobie radę w każdej sytuacji". W opinii recenzenta była to postać "buntująca się przeciw samowoli możnowładczej i tłumiąca w sobie ten bunt, ale tylko do czasu". W konsekwencji rolą tą aktor utrwalił ostatecznie swoje emploi.

Wśród ról, jakie kreował w tym czasie w Teatrze Śląskim w latach 1965-1972, warto przypomnieć jeszcze Bohatera w "Kartotece" Tadeusza Różewicza z 1965 roku, Żadowa w "Intratnej posadzie" Aleksandra Ostrowskiego z 1966 roku, Zbigniewa w "Mazepie" Juliusza Słowackiego z 1967 roku oraz zabawnego Alojzego Bąbla w "Niezwykłej przygodzie Pana Kleksa" Jana Brzechwy z 1967 roku.

Ponownie w Sosnowcu

W 1972 roku po nieporozumieniach z Ignacym Gogolewskim odszedł z Teatru Śląskiego i zaangażował się ponownie do Teatru Zagłębia. Pozostał w nim do 1982 roku. Czterdziestoletni wówczas Krawczyk swoje postaci w dalszym ciągu rozwijał, nadając im nie tylko swój porządek estetyczny, ale i sporo własnych cech osobowych. Nie poddawał się pokusie łatwości, nieprzemyślanej sugestii reżysera, wynikającej z nie dość wnikliwej analizy tekstu, lecz poszukiwał takich rozwiązań i motywacji, które najpełniej wyrażałyby jego osobisty stosunek do kreowanej roli i to niezależnie od jej rodowodu gatunkowego. Przyznać należy, że temperament gnał go od początku w sytuacje komiczne, zabarwione delikatnym odcieniem klownady. Takim był z jednej strony jego romantyczny w swym rodowodzie Grabiec w "Balladynie" Słowackiego, w reż. Antoniego Słocińskiego w lutym 1974 roku, a z drugiej strony zrodzony z poczucia absurdalnego humoru Naczelnik Policji w grotesce Sławomira Mrożka "Policja", w reż. Andrzeja Witkowskiego z 1976 roku.

Ale równocześnie obok tych komediowych ról, w jego dorobku z tego czasu są bohaterowie głęboko tragiczni, z pogranicza normalności i patologii, i to zarówno w repertuarze klasycznym, jak i współczesnym. W 1972 roku na scenie Teatru Zagłębia, jedną z pierwszych jego postaci był Porucznik w "Trzech siostrach" Antoniego Czechowa, w reż. Zbigniewa Bogdańskiego, a w rok później świadomy swojego upadku alkoholik Alf w "Lękach porannych" Stanisława Grochowiaka, w reż. A. Słocińskiego w marcu 1973 roku. O poruczniku pisano: "tragiczny idealista", a o Alfie: "wzruszający", "szczery", "odrażający", "prawdziwy", a równocześnie podkreślano, że postać ukazana została "oszczędnymi środkami aktorskimi z wielkim taktem i kulturą". Chwalił nawet Surówka, pisząc: "Oddał wszystkie stany psychiczne i fizyczne staczającego się w dół, choć próbującego szukać beznadziejnie ratunku, alkoholika". Dla czterdziestoparoletniego aktora był to czas, w którym mógł grać niemal wszystko. Swoje sukcesy w kreowaniu tragicznych postaci potwierdził następnie rolą Bricka Pollitt w "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu" Tennessee Williamsa, w reż. Zbigniewa Bogdańskiego w styczniu 1977 roku, następnie Satina w "Na dnie" Maksyma Gorkiego, w reż. Janusza Ostrowskiego w kwietniu 1980 roku i w tym samym roku w tytułowej roli Henryka IV Luigi Pirandella, w reż. Jana Klemensa.

Mimo trudnych warunków panujących w Teatrze Zagłębia, wynikających z jego terenowego charakteru i prowadzonej działalności objazdowej, lata 1972-1982 to dla Krawczyka był dobry czas. Zagrał w dwunastu widowiskach. Okoliczności zewnętrzne nie paraliżowały jego inwencji. Nawet w drugoplanowej roli Ferdynanda w sztuce Jarosława Iwaszkiewicza "Lato w Nohant", w reż. Józefa Wyszomirskiego w 1976 roku, zdołał zwrócić na siebie uwagę "prawdziwą perełką bardzo konsekwentnego i wzorcowego aktorstwa", kiedy to naiwny, rubaszny i prowincjonalny wesołek, odrzucony przez wybrankę, nagle na twarzy odmalował całą prawdę o sobie. Przytaczany tylekroć Surówka pisał: "Tę przemianę z wesołka w rozbitka Krawczyk ukazał niezwykle wnikliwie i przejmująco twarzą. Z tego epizodu bądź co bądź uczynił kreację aktorską". Dodajmy, że w roli tej ujawniła się charakterystyczna cecha jego aktorstwa: plastyczna i czytelna twarz, na której z wrodzoną sobie łatwością, odmalowywał niemal wszystkie stany ducha.

Powrót do "Śląskiego"

Kiedy w 1982 roku ponownie znalazł się w zespole Teatru Śląskiego, miał już 51 lat. W tym wieku zasadnicze dotychczas dylematy dotyczące tego co pokazywać, ustępują przede wszystkim pytaniu jak pokazywać. W trudnych miesiącach stanu wojennego pytanie to miało dodatkowo szczególnie znaczenie społeczne. W tej sytuacji, jedną z pierwszych ról Krawczyka po powrocie do Katowic, była wbrew tradycji teatralnej dynamiczna i optymistyczna w swej wymowie postać Estragona w "Czekając na Godota" Samuela Becketta, w reż. Jerzego Zegalskiego w grudniu 1982 roku. Ruchliwy i z natury niespokojny, nie mieścił się w zabarwionych relatywizmem zwolnionych ruchach i gestach bohaterów Becketta. W odpowiedzi na istniejące realnie zapotrzebowanie społeczne, Krawczyk zaproponował zgodnie ze swoją plebejską naturą, zmianę utrwalonego tradycją tempa grania. Estragon, wbrew autorskim sugestiom, niespodziewanie okazał się być w jego interpretacji postacią niosącą nadzieję. W tym też kontekście oczekiwanie miało głęboki sens społeczny, którego granice wyznaczała niezłomna wiara w to, że bohater z całą pewnością doczeka się swojego Godota. Tym samym w najtrudniejszym momencie społecznym w aktorstwie Krawczyka do głosu niespodziewanie doszła potrzeba artykulacji postawy wiary w sens oczekiwania, wiary i nadziei w ludzką solidarność.

Amplituda bodźców, jakimi w latach 80. świat atakował psychikę aktora, sprawiała, że artysta bronił się przed deklaratywną publicystyką. Obsadzany w widowiskach muzycznych, uciekał się do afirmacji życia. W czasach lęku zdawał się nie porzucać myśli o ratunku i nadziei. Jego Fior w "Operetce" Gombrowicza, w reż. Jerzego Zegalskiego we wrześniu 1983 roku, był przykładem postaci uwikłanej w konwencję i formę muzyczną, postaci będącej nośnikami absurdu i sprzeczności, źródłem efektów groteskowych. Z kolei jako Stefan w "Daczy" Ireneusza Iredyńskiego, w reż. Bogdana Toszy w kwietniu 1984 roku, manifestował powszechne w owym czasie zwątpienie i znużenie zaangażowanego kiedyś intelektualne czterdziestolatka. Jego zapał nie wygasł jeszcze zupełnie, ale zwątpienie stopniowo skutecznie po latach oczekiwania neutralizowało wiarę w sukces. W tej sytuacji niemal jak ostrzeżenie zdawało się pobrzmiewać przesłanie, że pozostaje jedynie koniunkturalizm i zbudowana w ten sposób kariera.

I jeśliby ten etap jego życia artystycznego potraktować jako wyraz panujących w społeczeństwie śląskim nastrojów, to uwagę zwraca zrealizowana w lutym 1985 r. postać Henryka z "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza, w reż. Jana Maciejowskiego, w której wydobywał przede wszystkim głęboko ludzki dramat człowieka powracającego do świata ludzi i rzeczy, które kiedyś utracił. W dwa lata później w listopadzie 1987 roku w postaci Króla Ignacego w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza, w reż. Józefa Czerneckiego, manifestował przede wszystkim swoje znudzenie pompą i rytuałem życia dworskiego. Natomiast na koniec epoki Polski Ludowej do swojego dorobku scenicznego dorzucił postać tragiczną, wręcz brutalną. Była to rola zżartego przez beznadziejną egzystencję i alkoholizm Phila Hogana w sztuce Eugene O'Neilla "Księżyc świeci nieszczęśliwym", zrealizowana w lutym 1989 roku, o której pisano, że aktor zdołał mimo prostackiego i ordynarnego charakteru bohatera, ukazać jego rozpaczliwą walkę o osobiste szczęście córki.

W nową rzeczywistość społeczno-polityczną u progu lat 90. śląski Figaro wkraczał z całym bagażem doświadczeń wszystkich pokoleń Polski Ludowej. Miał wtedy już około sześćdziesięciu lat. Był w pełni twórczy, ale najlepsze lata zdawał się mieć już za sobą. Rodząca się nowa Polska, otwierająca nieznane i niedostępne dotychczas perspektywy, zdała się nieoczekiwanie ze zdwojoną siłą aktywizować jego wysiłek twórczy. W styczniu 1991 roku po raz pierwszy "Benio" na scenie katowickiej otrzymał szansę zagrania tragicznej postaci osamotnionego, wegetującego w niemieckim domu starców Ślązaka, Wiktora Grzesioka w "Biografii kontrolowanej" Stanisława Bieniasza, w reż. J. Zegalskiego. Bezbronny i zagubiony, poszukujący swojego Heimatu bohater, z przerażeniem bilansował swoje życie i z uczuciem beznadziejności oczekiwał końca. Widownię intrygował nie tylko prostotą środków wyrazu i prawdą psychologiczną postaci, ale i podjętym po raz pierwszy tematem polsko-niemieckiej tradycji Śląska. Po raz pierwszy z taką siłą i szczerością na scenie Teatru Śląskiego zaistniał problem znacznego odłamu społeczeństwa śląskiego. Jednorodny dotychczas Figaro ukazał swoje drugie dno.

W latach 80. i w pierwszej połowie lat 90. Krawczyk należał do ścisłej czołówki zespołu katowickiego. W oparciu m.in. o jego predyspozycje psychofizyczne budowany był repertuar sceny. Wykorzystywano łatwość charakterystyki i naturalną żywiołowość aktora. Jego sceniczne postaci pełne witalności i temperamentu nie reprezentowały jakiejś określonej tradycji, wobec której buntowaliby się najmłodsi, lecz wyrastały przede wszystkim z tradycji teatru literackiego, odwołującego się do talentu i umiejętności aktorskich. Cechą charakterystyczną jego aktorstwa jest ponadto chęć pokazania całego człowieka, ze wszystkim tym co w nim dobre i złe. W rolach jego odnajdujemy cechy indywidualne, wyróżniające. Jest bowiem w jego aktorstwie jakaś charakterystyczna miękkość gestów, którą osiąga momentami lekko pochyloną i ściągnięta na bok głową, ostrożnym, jak gdyby z drugiego planu zrodzonym krokiem scenicznym, nadającym jego postaciom znamiona wrodzonej delikatności. Całość uzupełnia pozbawiona zazwyczaj charakteryzacji plastyczna - niczym nie osłonięta twarz, lekko zachrypły atłasowy głos, pozwalający z powodzeniem kreować postaci śpiewające w widowiskach muzycznych i kabaretowych. I wreszcie cechą wyróżniającą jego postaci sceniczne jest nie poddające się definicji - jego wewnętrzne ciepło, dewaluowane zazwyczaj uśmiechem pobłażania w stosunku do własnej osoby.

Jest aktorem na wskroś śląskim. Sam powiada, że zawsze próbuje bronić swojej scenicznej postaci, a także że lubi grać komedie, lubi się ośmieszać, ale też uwielbia grać ludzi mocnych i pozytywnych, czystych w swoich intencjach. Takimi m.in. byli: Gubernator w "Ostatniej podróży Jonathana Swifta" Grigorija Gorina w 1985 roku i Kreon w "Antygonie" Jeana Anouilh'a z 1992 roku, za rolę którego otrzymał Złotą Maskę, jedną z czterech, jakimi go nagrodzono. Wyróżniono go też dwukrotnie Srebrną Maską.

Aktor doceniony i "odrębny"

Śląski Figaro jest aktorem docenianym i niepodobnym do nikogo, odrębnym. Jest osobowością wierną swojej tradycji i obranej drodze artystycznej. Aktorem, który w swoich postaciach scenicznych ukazał nam najcenniejsze elementy śląskiej kultury plebejskiej. Z jednej strony wyróżnia je optymizm, pogoda ducha i humor, a z drugiej wśród jego bohaterów odnajdujemy postaci tragiczne, poszukujące równowagi emocjonalnej, nigdy nie poddające się złu i niesprawiedliwości, podejmujące walkę nawet w obliczu nieuchronnej klęski. Towarzyszy im z reguły głębokie przekonanie p słuszności obranej drogi i wiara w możliwość zwycięstwa, mimo niejednokrotnie niesprzyjających okoliczności. Genezy postawy życiowej jego bohaterów scenicznych poszukiwać należy nie tylko w predyspozycjach psychofizycznych Krawczyka, lecz także w historii, tradycji i obyczajowości mieszkańców tej ziemi, a zwłaszcza w obowiązującej tu filozofii życia. Z tych doświadczeń zrodzony był także wspomniany Wiktor Grzesiok, a także siedem tragicznych postaci śląskich, ofiar pseudonaukowych eksperymentów medycznych nazistów, we wstrząsającym monodramie "Przesłuchanie" wg Józefa Musioła w reż. Kazimierza Kutza, z muzyką Michała Banasika. Śląski Figaro po latach wojny i czasach PRL-u w nowy etap swojego życia wkraczał mocno okaleczony.

Długa lista jego kreacji aktorskich z ostatnich kilkunastu lat obejmuje m.in. tytułową postać Króla Leara w dramacie Williama Shakespeare'a (1995), a także postaci Rejenta Milczka w "Zemście" (1991) i Majora w "Damach i huzarach" Fredry (1995). Jest bez wątpienia współcześnie najbardziej popularnym i szanowanym aktorem śląskich scen zarówno dramatycznych, jak i muzycznych. W Gliwickim Teatrze Muzycznym występuje w popisowej roli broadwayowskiego reżysera Juliana Marsha w "42 ulicy" Harry'ego Warrena oraz Barona von Rohnsdorfa w "Księżniczce Czardasza" Emericha Kalmana. Na scenie Teatru Rozrywki w Chorzowie kreował postać starego Ślązaka Piotra Pakuli w "Odjeździe" Freda Apke. Akcentuje tam na zmianę, z grającym tę rolę Wincentym Grabarczykiem, przede wszystkim polsko-niemieckie różnice kulturowe i obyczajowe, które nie pomagają w porozumieniu, zwłaszcza gdy do głosu dochodzą tłumione pretensje i niespełnione ambicje obu społeczności.

W ostatnich latach w Teatrze Śląskim mogliśmy go oglądać w "Manekinie czyli kochanku Hitlera" Stanisława Dejczera, w "Mein Kampf" George Taboriego oraz w "Krzesłach" Eugene'a Ionesco. Występuje także w Teatrze Nowym w Zabrzu, gdzie w marcu br. odbyła się premiera "Krawca" Sławomira Mrożka z udziałem Krawczyka w potrójnej roli Klienta Ekscelencji, Klienta Czeladnika i Klienta Mnicha.

W swoim aktorstwie do dziś ten przysłowiowy sędziwy już śląski Figaro zachował w sobie coś z dziecka, kilkunastoletniego pogodnego łobuziaka, którego najbardziej bawią niezbyt złośliwe wybryki i figle. Równocześnie na przekór losowi zachowuje żywość umysłu i znakomitą kondycję fizyczną. Jest krzepki i gibki, a na scenie bywa w równym stopniu tkliwy, co i groźny. Potrafi ze swobodą tworzyć postaci pełne ogłady, co i kawaleryjskiej fantazji. Nic nie utracił ze swojej żywotności

Jest przede wszystkim człowiekiem teatru, ale osobny rozdział w jego dorobku artystycznym stanowią postaci w widowiskach telewizyjnych i filmowych, w tym przede wszystkim w filmach Kazimierza Kutza, z których "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie" zdają się należeć do jego najwybitniejszych osiągnięć. W filmach Krawczyk ujawnił nie tylko walory gwary śląskiej i swojej plebejskiej kultury, ale przede wszystkim wyrastający z doświadczeń wielu pokoleń Ślązaków etos pracy, filozofię trwania, uporu i niezłomną wiarę w wyznawane racje. Był także swego czasu jednym z głównych bohaterów popularnej telewizyjnej telenoweli "Sobota w Bytkowie". Ma więc po 55. latach pracy na scenach Śląska i Zagłębia, nie tylko w historii teatru swoją liczącą się kartę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji