Artykuły

Lublin. Babicki o Teatrze im. Osterwy

O sukcesach i problemach Teatru Osterwy oraz planach prapremier - o sztukach Pawła Huelle, Toma Stopparda i Wiesława Myśliwskiego opowiada dyrektor artystyczny lubelskiej sceny dramatycznej.

Grzegorz Józefczuk: Teatr grał w niedzielę wyborczą?

Krzysztof Babicki: - Tak, ale baliśmy się o ten spektakl. W piątek i sobotę mieliśmy na "Miłości na Krymie" komplet razem z dwoma balkonami. Okazało się jednak, że i w niedzielę frekwencja też była stuprocentowa. Niektóre kwestie Sławomira Mrożka brzmiały w dniu wyborów znacznie bardziej wyraziście, reakcje widzów, częste wybuchy śmiechu świadczyły, że to tekst, który nie jest związany tylko z datą swego powstania, początkiem lat 90. XX wieku, ale aspiruje do klasyki.

Wiem, że teatr jest zadowolony z sukcesu frekwencyjnego. Jak powinien być oceniany teatr repertuarowy? Dlaczego ocena frekwencyjna, obok oceny artystycznej - jest tak ważna i jak one się do siebie mają?

- To są dwa nurty oceny teatru. Teatr taki jak nasz, ma z założenia dać blisko dwieście przedstawień w roku, bo taki jest wymóg urzędu marszałkowskiego i my się z tego wywiązujemy. A jednocześnie przy częstej mizerii frekwencyjnej w wielu teatrach, u nas frekwencja dochodzi często do 90 proc. - i to jest wynik kilku lat ciężkiej pracy. Takie spektakle jak "Dziady" [na zdjęciu] czy "Romeo i Julia" gramy po sto razy. Wiem, ktoś powie, że to są lektury. Owszem, ale gramy po kilkadziesiąt razy również spektakle, które są sztukami współczesnymi jak "Kąpielisko Ostrów", czy klasykę, która nie jest w kanonie lektury, jak "Don Juana", "Biesy" czy ostatnio spektakl, który cieszy się wielką popularnością - "Opowieści lasku wiedeńskiego".

Ja ciągle mówię o frekwencji, o ilości przedstawień, bo my mamy dochód z jednej sceny w wysokości ok. 900 tys. zł, a wiele teatrów z trzema scenami osiąga czterysta, pięćset tysięcy. Dla nas to ogromna suma; z tego, co zarobimy na spektaklach, płacimy aktorom. Teatr repertuarowy nigdy nie będzie teatrem samowystarczalnym, który się obędzie bez dotacji.

A repertuar? Co o nim decyduje?

- Repertuar jest sprawą bardzo wielu adresatów teatru w takim mieście, jakim jest Lublin. Chcemy adresować nasze produkcje - mówię brutalnie: produkcje, ale to jest produkcja, bo skoro są dotacje, to jest produkcja - do bardzo różnych widzów. A widzowie, którzy przychodzą na "Legoland" i podkreślają, że to wreszcie mocny, brutalny spektakl współczesny, zapowiadają, że nie przyjdą na "Żołnierza królowej Madagaskaru" czy na "Niewolnice z Pipidówki"? Z kolei inni widzowie piszą - a widzowie piszą listy i maile, więc i tą droga mamy wymianę miłych i niemiłych opinii; na te podpisane odpowiadam - że po co robić taki "ściek literacki" jak "Legoland" i dlaczego nie gramy takiej pięknej literatury, jak bywało. Dogodzenie jakiejkolwiek jednej tylko opcji jest idiotyzmem, a teatr nie może się obrażać na niezadowolonych z takiej czy innej pozycji repertuaru, ale musi też pamiętać, że pełna widownia na spektaklach oznacza uszanowanie bardzo wielu różnych gustów widzów. To jest trochę jak w Biblii, że "w domu Ojca mego jest mieszkań wiele" - każdy wyobraża sobie inaczej Pana Boga, niebo i dom Ojca - i tak każdy sobie inaczej teatr wyobraża.

Rozumiem, że teatr mając tylko jedną scenę nieco obawia się dramaturgii współczesnej, ale z niej nie rezygnuje?

- Zrobiliśmy trzy duże pozycje współczesne, "Miłość na Krymie" Mrożka, "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Zelenki i "Legoland" Kempińsky'ego, i chcemy w tym kierunku iść dalej. To pokazała też Noc Kultury, kiedy graliśmy Zelenkę, że widownia lubelska zaczyna chodzić na współczesność. "Legoland" dla wielu widzów jest nie do przyjęcia, lecz niektórzy przychodzą po raz drugi, więc zaczyna być kultowy. Sztuka Zelenki została zakwalifikowana jako jedno z siedmiu najlepszych przedstawień sztuk współczesnych na festiwal "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu. Więc nie tylko nasze "Dziady" startują po nagrody. Ośmieleni tym, a także zgodnie z oczekiwaniami widzów, w najbliższym roku podejmujemy się realizacji trzech spektakli prapremierowych. Ale obok tych współczesnych muszę myśleć też o repertuarze, który gwarantuje sukces frekwencyjny, dlatego pojawi "Balladyna" w reżyserii Bogdana Cioska i komedia Szekspira "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Zapowiedział Pan - a brzmi to sensacyjnie - że będą to prapremiery sztuk Pawła Huelle, Toma Stopparda i Wiesława Myśliwskiego.

- Tak, te prapremiery stworzą po "Legolandzie" cykl spotkań naszych widzów ze współczesną literaturą polską i światową. A w przypadku Myśliwskiego jest i taki smaczek, że to absolwent KUL, a więc pisarz w jakimś stopniu lubelski. Przyznam od razu, że często się zastanawiałem, czy nie zrobić spektaklu według poezji Józefa Czechowicza, ale zostawiam to na moment, kiedy będziemy już mieli małą scenę. Bo to jest wspaniała poezja, która chyba jednak nie zniosłaby wielkiej przestrzeni, to jest "mów do mnie do środka i cicho".

Wracając do prapremier, dwa lata temu zamówiłem u Pawła Huelle sztukę; wiedziałem, że się przymierza, a on zadeklarował, że chce ją wystawić w naszym teatrze. Będzie to "Sarmacja", rzecz o tym, jak możemy się, my współcześni, przejrzeć się w XVII i XVIII-wiecznej literaturze, ile w nas zostało z tego, co paskudne i wstydliwe z Sarmacji, a ile jest rzeczy naprawdę ważnych i przydatnych w tych naszych czasach proeuropejskich, współczesnych. Myślę, że sztuka wzbudzi bardzo duże kontrowersje, ma być - jak mówi autor - i śmieszna, i straszna, będzie inkrustowana piosenkami Jacka Kaczmarskiego.

Kolejną prapremierą będzie sztuka Toma Stopparda "Rock and Roll", która dzieje się w Londynie i w Pradze, obejmując ogromną przestrzeń czasową, bo jak zwykle Stoppard uczynił czas jednym z bohaterów swojej literatury. Zaczyna się to od momentu inwazji sowieckiej na Czechy, a kończy upadkiem Muru Berlińskiego. Czech, dawny uczeń profesora z Cambridge, chce sprawdzić jego teczkę, którą mu założył przed laty. Sztuka przepiękna, mądra; porządkujemy teraz jeszcze sprawy praw autorskich, bo w sztuce jest wykorzystanych 15 utworów Rolling Stones, The Doors, Boba Dylana - te piosenki też są bohaterem tej sztuki.

Ten główny bohater, Czech, wygadywał jakieś głupoty o swoim profesorze, ale mu nigdy nie zaszkodził; to była cena wyjazdów do Anglii, dzięki którym mógł przywozić płyty Stonesów i Doorsów, które zresztą mu służba bezpieczeństwa w Pradze zaraz zabierała.

A potem Bogdan Tosza, który już wcześniej realizował "Requiem dla gospodyni", przygotuje w naszym teatrze "Widnokrąg" Wiesława Myśliwskiego, a to jedna z najpiękniejszych współczesnych polskich powieści.

Pierwszą premierą nowego sezonu, w listopadzie, będzie "Idiota". Skąd taki wybór?

- Jest to dla mnie siódmy sezon w Lublinie, sezon dość szczególny. Wracam po pięciu latach do prozy Fiodora Dostojewskiego - i to przypomina mi o początkach mojej wiary w lubelską widownię. Najpierw były trudny okres, zrobiliśmy dwie prapremiery, "Kapielisko Ostrów" i "Diabelskie nasienie", potem "Poskromienie złośnicy" - i naprawdę musieliśmy walczyć o widownię. I wtedy pojawiły się "Biesy", zagraliśmy spektakl kilkadziesiąt razy... Teraz sięgam do książki, którą chyba najwyżej cenię z tego, co Dostojewski napisał. Mówię o "Idiocie", powieści ogromnej, w czterech częściach, znacznie mniej razy wystawianej niż np. "Biesy", najbardziej introwertycznej. Jest to opowieść o człowieku wrażliwym czy nadwrażliwym, który spotyka się ze światem układów, pieniędzy i ze światem pewnych sztuczności cywilizacyjnych, a który postrzegany jest przez ten świat jako tytułowy idiota. I opowieść o tym, co z tego wynika. Ja to nazywam głodem metafizycznym u Dostojewskiego. Pierwotnie myśleliśmy o realizacji rozłożonej na dwa wieczory, bo to ogromny materiał...

Wracając do bolączki Teatru - braku małej sceny? Trzeba naciskać, aby znalazły się na nią pieniądze.

- Zawsze o tym mówimy. Jesteśmy jedynym takim teatrem bez małej sceny. Gdyby ona była, teatr byłby bardziej widoczny w kraju. Otrzymujemy wiele zaproszeń: wymieńmy spektakle, lecz my nie mamy spektakli o małej obsadzie, które są po prostu tańsze. "Najmniejsza" jest "Miłość na Krymie", spektakl realizuje 25 osób.

Ja mógłbym nawet zagwarantować, że przez dwa lata taka mała scena byłaby sceną prapremier. To jest moje marzenie; przy małej scenie nie trzeba się tak bardzo liczyć z frekwencją. Nie chodzi o to, aby teatr zaskarbił sobie łaskę u widzów, dla których jedyną miarą jest to, co piszą w "Didascaliach". Chciałbym, aby widzowie, którzy nie są zadowoleni z realizacji, które uważają za zbyt konserwatywne, odwołujące się do pewnej tradycji teatralnej, mieli do czynienia z ofertą zupełnie inną, która wprawdzie nie będzie kolidowała z alternatywą teatralną, ale będzie jakiś rodzaj dialogu z alternatywą prowadziła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji