Artykuły

Nie jestem ofiarą, jestem celebrity

"Lulu" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Lulu w świetnym spektaklu Michała Borczucha to taka współczesna gwiazdeczka medialna. Jest szczęśliwa, im więcej ról każe się jej odgrywać, im bardziej jej życie przestaje należeć do niej.

Można jej dotknąć, można ją ubrać, rozebrać, posadzić sobie na twarzy lub na kolanach. Bezbłędnie odgrywa najtrudniejsze sceny z filmów porno, łatwo daje się tresować i szybko przyzwyczaja się do nowych właścicieli.

Lulu (Marta Ojrzyńska) - najmłodsza adeptka najstarszego zawodu świata. Od siódmego roku życia uczono ją, by nie była niczym więcej niż spełnieniem męskich fantazji: przebieranki, s/m, gotowanie, rodzenie dzieci, przyjmowanie gości. Jedyne, co w Lulu własne i niezmienne, to dziwny trik, jaki wykonuje, podając komuś ogień. Młynek przedramionami, pauza, po czym ciało wygina się, wypręża, stopa wznosi ku głowie, a dłoń wyciąga w kierunku mężczyzny. Tak zapali papierosa swojemu pierwszemu mężowi, dr. Gollowi (Leszek Świgoń), dla którego tańczyła w perwersyjnych strojach syrenek, rybaczek i Eskimosek. Tańczyła, nim padł na widok flirtu z przyszłym drugim mężem, młodziutkim fotografem Schwarzem (Sebastian Pawlak). Tak poczęstuje ogniem swojego trzeciego męża i opiekuna, redaktora Schöninga (Roman Gancarczyk), zanim go zastrzeli i ucieknie z pasierbem Alwą (Krzysztof Zarzecki) do Paryża. I tak w Londynie, prostytuując się po bankructwie Alwy, poda zapalniczkę Kubie Rozpruwaczowi (Joanna Drozda), który wytnie jej genitalia i raz na zawsze uwolni od męskich roszczeń.

W spektaklu oprócz dziwnego triku niezmienna jest także obecność na scenie wielkiego zdjęcia Lulu. Klęczy na nim, widziana z góry, ubrana tylko w biały, obcisły trykot, przypominający bardziej malunek na skórze niż strój. Wpatruje się w widza, dłonią sięgając gdzieś w jego kierunku. Olbrzymi obraz znajdzie się we wszystkich kolejnych domach dziewczyny, wśród starych wersalek, niezliczonych krzeseł, na tle jaskrawożółtych ścian i srebrzystych kurtynek. Taką Lulu chce siebie widzieć - nagą laleczkę, której wielkie oczy krzyczą: "Weź mnie sobie".

Gdyby jednak Ojrzyńska przez całe trzy godziny grała tylko bezwolne zwierzątko, nad losem Lulu można by najwyżej ziewnąć ze znudzenia. Wprawdzie na początku zjawia się na pochylonej ku tyłowi scenie niczym manekin, bez śladu myśli na ślicznej, szczuplutkiej twarzy. Denerwuje bezradnością niczym Gombrowiczowska Iwona. Ale stopniowo jej pogodna buzia staje się groźna i niepokojąca jak makijaż klauna. Przeraża, gdy z jednakowym uśmiechem i entuzjazmem wchodzi w kolejne związki. Zrzucając z siebie ubrania i zwłoki byłych mężów, zachowuje się jak dziecko, które nie dotyka rzeczywistości, ale zaczyna tylko kolejną zabawę. To "osobowość medialna", przyzwyczajona, że każdy ma prawo do każdego elementu jej życia, do jej uśmiechu i ciała. Jej żadne prawa nie przysługują i to jest dobre. Dlatego nawet ku śmierci pójdzie jak na wycieczkę do wesołego miasteczka. Gdy Kuba Rozpruwacza zamknie ją w cyrkowej skrzyni i zacznie rozcinać na pół, jej krzyki będzie nadal przerywał czysty, radosny śmiech. A ponieważ zabójcza skrzynia jeszcze kilka scen wcześniej grała sejf, ciało Lulu, które dla tylu mężczyzn było cennym fetyszem i zamrożonym kapitałem, trafia wreszcie we właściwe miejsce. Zamknięta całe życie w wizerunku słodkiego kociaka, znajduje ostateczne zamknięcie. Jak tu się nie cieszyć?

I ta absurdalna radość to jedyne, co Ojrzyńska zachowuje w sobie dziecięcego. Mimo idealnych warunków (bardzo szczupła, jakby dopiero nabierająca kobiecych kształtów) nie udaje nastolatki. Podobnie jak reszta aktorów zachowuje dystans. Borczuch wziął całą sztukę Wedekinda w nawias, nie bojąc się przesady, efektu obcości i filmowych chwytów. Bez skrępowania wrzuca w teatralną rzeczywistość kinowe napisy. Borczuch, który od kilku lat pozostawał "młodym obiecującym", pokazał wreszcie swoje możliwości. W dowcipnym, zaskakującym widowisku wydobył złożone relacje wykorzystujący/ofiara, świetnie operował cytatami (od Goethego i Rolanda Barthes'a po Freddiego Mercury'ego), uruchomił w aktorach tryb "nie przeżywam, ale myślę nad rolą". "Lulu" w Starym to nie tylko pierwsze wystawienie nieocenzurowanej wersji tekstu, ale też być może pierwszy spektakl reżysera, którego będziemy podziwiać. I którego za sezon czy dwa porzucimy dla kolejnej wschodzącej gwiazdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji