Artykuły

Pomiędzy jawą i snem

"Bakakaj - Gombrowicz w trzech odsłonach" w Teatrze Miejskim w Gdyni. Przedstawienie dyplomantów Wydziału Reżyserii Dramatu warszawskiej Akademii Teatralnej ocenia Joanna Chojka

Premierą tryptyku "Bakakaj - Gombrowicz w trzech odsłonach" Teatr Miejski zainaugurował cykl imprez wpisanych w kalendarz obchodów Roku Gombrowiczowskiego. Sceniczną adaptację opowiadań patrona gdyńskiego teatru dyrektor Julia Wernio powierzyła studentom warszawskiej Akademii Teatralnej, dopiero wchodzącym w zawód reżysera. Zbytnio chyba zaufała młodości, która - jak dowiodły prace debiutantów - nie zawsze idzie w parze ze świeżością i buntem, zdecydowanie lepiej rymując się za to z niedojrzałością (głównie warsztatu).

Wspólnym motywem, przewijającym się przez wszystkie części spektaklu, jest śmierć, a raczej zbrodnia - niekiedy rzeczywista, częściej zmistyfikowana, mozolnie wypracowana w walce z chaosem i rozprzężeniem. Opowiadania z tomu "Bakakaj" - tak jak wiele innych utworów Gombrowicza - rozgrywają się bowiem w rzeczywistości o niedookreślonym statusie, zawieszonej pomiędzy jawą i snem. To zawieszenie między realnością i nierealnością określa również materię teatru, dlatego często inscenizacje gombrowiczowskie podszyte są refleksją autotematyczną. Spektaklem o mechanizmach teatru, szerzej: o stwarzaniu rzeczywistości, zaklinaniu jej słowem, jest "Szczur" przygotowany przez Ulę Kijak -najmłodszą z całej trójki, studentkę III roku reżyserii. Historia zbójcy Huligana (Rafał Kowal), nękającego okolicę licznymi mordami i głośno manifestowaną miłością do Maryśki, oraz jego prześladowcy, emerytowanego sędziego Skorabkowksiego (Eugeniusz Kujawski), nieustającego w wysiłku przykrawania torturami szerokiego śmiechu swej ofiary do wąskiego chichotu, zostaje wzięta w nawias "zabawy w teatr". Pierwszy poziom narracji wyznacza próba przedstawienia, w czasie której aktorzy - słowami zapożyczonymi od bohatera "Ślubu" - dyskutują uczenie o istocie teatru, jak to bawiąc się niewinnie i udając coś tylko, naprawdę to "coś" wywołują. W figlarnym i raczej beztroskim spektaklu wtręty z dramatu o znacznie poważniejszym kalibrze filozoficznym brzmią pretensjonalnie; zwłaszcza w ustach Maryśki (Olga Barbara Długońska) - na moment przeistoczonej w Mańkę jako niedoszłą pannę młodą w żałobnym welonie - która powtarza za Henrykiem wołanie "Dajcie mi człowieka". Pomijając ów zbyteczny dysonans, "Szczur" - oparty na pomyśle nie nowym, ale ciekawie przeprowadzonym - potwierdza reżyserską intuicję i wyczucie formy u młodej adeptki. A już pewnością zasługą Uli Kijak jest odkrycie Grzegorza Wolfa, którego aktorski talent nie był dotąd zbyt często wykorzystywany w rodzimych produkcjach. Jego etiudę ną wejście - ogrywanie nieśmiałości i lęku w konfrontacji z podejrzaną materią teatru - uważam za najlepszy fragment całego wieczoru.

Najdojrzalszym myślowo i warsztatowo spektaklem wydaje mi się otwierająca tryptyk "Uczta u hrabiny K.", przygotowana przez Tadeusza Gogolewskiego. Jej atutem jest przede wszystkim adaptacja - niebanalnie skonstruowana, dopełniona

o sytuacje i obrazy spoza opowiadania (znowu reżyser podpierał się fragmentami dramatów Gombrowicza). Przez dodanie do towarzystwa narratorowi, niejakiemu Dróbkowi (Piotr Michalski), ironizującego sobowtóra jako wykwitu wybujałej, gorączkowo pracującej wyobraźni, udało się zbudować na scenie klimat łączący dzieło Gombrowicza z powieściami Dostojewskiego; klimat, w którym zacierają się granice między fantazją i realnością. Obraz uczty u zjawiskowej hrabiny (Beata Buczek-Żarnecka), w czasie której arystokratyczna wytwomość paradująca pod sztandarem miłości i litości osuwa się co i rusz ku wyuzdanemu "tańcowi kanibali", wiele zawdzięcza z kolei duchowi "Operetki" (zwłaszcza scenom balu na zamku Himalaj), a także zbrodniczej kolacji z "Iwony, księżniczki Burgunda". Gogolewski najgłębiej wkroczył w świat Gombrowicza, w którym "wyższość gryzie niższość, a niższość gryzie wyższość". Pokazał go jednak w zaskakująco tradycyjnej oprawie.

No właśnie - coś ta Gombrowiczowska niedojrzałość i zieloność, zdublowana młodością realizatorów, okazała się zbyt grzeczna, uładzona i stara w gruncie rzeczy! To niepokojące, że najmłodsze pokolenie reżyserów nie ma teatrowi nic nowego do zaproponowania. I, co gorsza, brakuje mu odwagi, by wadzić się z Gombrowiczem. Cała trójka posłusznych uczniów profesora Bladaczki (może w najmniejszym stopniu Kijak) traktuje autora "Bakakaju" jak zasłużonego klasyka, szacownego jubilata, co to "wielkim pisarzem był", zbyt jednak odległym, by wchodzić w dialog z naszą rzeczywistością. Nikt nie zaproponował również nowego języka teatralnego, powielając utarte schematy inscenizacyjne. Może jakieś ślady tego eksperymentowania z teatralną formą widać było jedynie w ostatniej, niestety najbardziej ułomnej, odsłonie tryptyku - "Zbrodni z premedytacją". Mam niejasne przeczucie, że Paweł Passini z premedytacją usiłował wykreować rzeczywistość senną, osłabioną i wystudzoną przez śmierć głowy rodu, wręcz rozsypującą się w proch, żeby prowokacja sędziego H. (Dariusz Siastacz wystylizowany na Gogolowskiego Rewizora), polegającą na szukaniu w naturalnym zgonie śladów zbrodni, urosła do rangi rozpaczliwej próby poruszenia jakiegoś nerwu, czegoś, co wybudzi domowników z koszmaru niemożności. Szkoda tylko, że oniryczność świata scenicznego nie stała się dla widzów ani trochę magiczna, wywołując - przynajmniej u mnie - trudną do opanowania senność...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji