Pokój dzieciństwa
Każde spotkanie z Tadeuszem Kantorem i jego teatrem jest spotkaniem pamiętnym. Jest to bowiem zwykle nie tylko spotkanie z niezwykłym twórcą i fascynującym zjawiskiem artystycznym, lecz również zetknięcie z nową prawdą o ludzkiej kondycji, dotychczas ukrytą lub niedostrzeganą. Ta rewelatorska silą jest swoistym paradoksem teatru "Cricct - 2" i jego twórcy: trudno bowiem znaleźć artystę - na pozór - tak bardzo zasłuchanego w sobie samym, tak bardzo indywidualnego. A jednak właśnie ten indywidualizm Tadeusza Kantora stanowi źródło uniwersalnych prawd, stanowiących przesłanie jego sztuki. Spektakle "Cricotu - 2" są jednakowo entuzjastycznie przyjmowane na całym świecie, w różnych kręgach kulturowych: nie tylko jako przejawy doskonałej roboty teatralnej i manifestacji wielkiej wyobraźni - lecz również jako coraz nowsze osiągnięcia w dochodzeniu ogólnoludzkich prawd - tych, których sztuka poszukuje od zarania dziejów.
Jak każdy naprawdę wybitny artysta, Tadeusz Kantor mówi o sobie i tylko o sobie, a przecież mówi o każdym z nas. Czyni to przekornie, ironicznie, drwiąco, patos przełamuje grubym żartem, budzi wzruszenie na równi ze śmiechem, a więc najdalszy jest od namaszczenia, często w popularnej opinii będącego nieodłącznym atrybutem prawdziwej sztuki. Kantor zadaje kłam temu mniemaniu: on, spadkobierca awangardy, który jej teorie przetworzył i rozwinął w radosnym zapamiętaniu tworzenia, nie troszcząc się ani o konsekwencję, and o koherencję, udowadnia, że prawda ludzkiej kondycji jest prawdą pełną paradoksów: składa się w równej mierze z powagi i autentyzmu, co z udawania, przedrzeźniania i groteski.
Najpełniejszym potwierdzeniem tej tezy jest ostatni spektakl Kantora "Wielopole, Wielopole". Droga do niego wiodła przez cykl "witkacowski", naznaczony tak ważnymi przedstawieniami jak "Kurka wodna" czy "Nadobnisie i koczkodany", wreszcie poprzez "Umarłą klasę" - jedno z najistotniejszych wydarzeń teatru europejskiego ostatnich lat. Ponieważ Kantor zawsze zaopatruje swe spektakle manifestami teoretycznymi, można też prześledzić, tę drogę inaczej: prowadziła ona przez Teatr "Informel", Zerowy, Niemożliwy, Teatr Realności Biednej, Teatr - Wędrówkę aż po Teatr Śmierci ("Umarła klasa"') i dalej... Właśnie - dalej. Dokąd? Chyba do Teatru Powtórzeń, choć sam Kantor tylko sugeruje takie określenie, lecz wprost go nie używa.
Magia powtórzeń zaczyna się już od tytułu. Tytułowa nazwa podkrakowskiej wsi, gdzie urodził się Tadeusz Kantor, zostaje tu użyta dwukrotnie. Z pewnością nie dlatego, by brzmiała ładniej lub bardziej intrygująco. Kryje się tu głęboki sens, który odkrywa dopiero spektakl: powtórzenie jest jego osnową, siłą motoryczną, kluczem interpretacji. Już sama sceneria (bo trudno przecież mówić w tym przypadku: scenografia) - zaaranżowane przez Kantora wnetrze jest powtórzeniem "pokoju dzieciństwa", wnętrza zapamiętanego z zamierzchłej przeszłości.
Porządkiem tego wnętrza rządzi pamięć, jej subiektywne prawa: to one wypełniają wnętrze sprzętami i zaludniają ludźmi. Ale czy te sprzęty i ci ludzie to rzeczywiście sprzęty i ludzie z przeszłości? Nie, to tylko ich powtórzenie, dalekie echo; ba, to ich - jak powiada Kantor - przedrzeźnienie. Pamięć płata figle: spór o miejsce w pokoju starej skórzanej walizki może doprowadzić do wyeliminowania jej z dalszej gry, taki sam los może spotkać nawet ludzi. Ale także tym, którzy pozostali, pamięć przydaje nowych cech, czyni z nich groteskowe kombinacje zapamiętanych słów i gestów, które nie układają się w żadną "życiowo" sensowną całość.
Bo logika "powtórzeń", logika pamięci rządzi się innymi zasadami. Przywołuje szczegóły, miesza je i gmatwa, usiłuje nadać jakiś sens tej gmatwaninie, ale szybko z tego rezygnuje: więc wyciąga pochopne wnioski, by się zaraz z nich wycofać. Jacy więc byli tamci ludzie, umarli, "drodzy nieobecni"? W "Umarłej klasie" odpowiedź rysowała się jaśniej, lecz przez swoją jednoznaczność była może mniej pełna. W "Wielopolu'' Kantor nawet śmierć potrafi zrelatywizować. "We wspomnieniu - powiada - nie istnieją prawdziwe i nobliwe postacie. Powiedzmy otwarcie, że proceder wywoływania wspomnień jest procederem podejrzanym i niezbyt czystym. Jest to po prostu zakład wynajmu.Wspomnienie posługuje się postaciami "wynajętymi".
A więc "pokój dzieciństwa" zapełnia sie wynajętymi postaciami: te dziwaczne, groteskowe twory powtarzają słowa i gesty Rodziców, Wujów i Ciotek, Wuja - Księdza...
Właśnie - powtarzają. Bo oni - wynajęci do ich odtworzenia - nie usiłują nawet robić tego "zgodnie z prawdą". Bo i jakaż mogłaby być owa obiektywna prawda? W wypadku przeszłości jest tylko jedna prawda: subiektywna, wewnętrzna prawda pamięci, której Tadeusz Kantor nadaje moc kreacyjną. Ostentacyjnie podkreśla, że "Wielopole, Wielopole" jest nawiązaniem do dziejów jego własnej rodziny (padają tam nawet prawdziwe nazwiska), lecz z drugiej strony - również ostentacyjnie - manifestuje swój brak zainteresowania dla faktów, mitów rodzinnych, całej tej "prawdy", która ma składać się na historię.
Nad nią przekłada krzywe zwierciadło "powtórzeń". Cały spektakl "Wielopole, Wielcpole" jest taką właśnie jarmarczną salą krzywych luster. Nie tylko postacie jawią się tu przekrzywione, groteskowo pokiereszowane przez czas i pamięć, lecz także ich słowa i gesty docierają do nas dopiero po przekształceniu. Wielokrotnie oglądamy tę samą sekwencję czynności, ten sam codzienny rytuał gestów i słów, lecz są one za każdym razem inne, odkształcone i przekształcone. A tym samym tracą zwykły, potoczny sens, odkrywają przed ami swoje "drugie dno". Rwą się równocześnie watłe nici międzyludzkich więzi, również i te, które określamy mianem "świętych więzów rodzinnych". Krzywe zwierciadło nie oszczędza niczego i nikogo: jest ckrutne, obnaża i oskarża. Jest okrutne jak czas i jak pamięć.
Czas. Gra w tym spektaklu rolę niepoślednią. Jest jego podstawowym składnikiem. Lecz znowu nie jest to czas realny. To subiektywny czas "powtórzenia". Może ono dowolnie wydłużyć jakąś sekwencję, która w tzw. rzeczywistości trwała mgnienie oka, może też dokonać gwałtownego przeskoku przez dni, miesiące, lata, a nawet całe epoki, ukazując - zupełnie nieoczekiwanie - skutki natychmiast po zaistnieniu przyczyn, podczas gdy "naprawdę" proces wynikania jednych z drugich musiałby trwać bardzo długo. Czas jest tu narzędziem metafizycznym. W nieustannym rytuale powtórzeń i przedrzeżnień zanika jego pierwotna "kalendarzowa" funkcja, zaś odsłania się odwieczna i nigdy do końca nie zbadana - tajemnica czasu.
Czas jest tym, co nieuchronnie unosi ludzi, rodziny, całe społeczności, całe narody, całe epoki - ku śmierci. Fascynacja śmiercią, której Kantor nadał tak przekonywający kształt już w "Umarłej klasie" - tutaj znajduje swój jeszcze pełniejszy wymiar. Następuje bowiem zdystansowanie się wefoec śmiefci, felatywizacja tego, o czym ludzie mówią przyciszonym głosem, z szacunkiem i trwogą. Tutaj, w "Wielopolu, Wielopolu" zostaje to powiedziane wprost. Zaś poetyka powtórzeń nadaje umieraniu sens rytuału. Na pierwszy rzut oka, taki stosunek do śmierci może zakrawać na okrucieństwo. Ale - dla mnie przynajmniej - jest w tym pozornym okrucieństwie skryty głęboko ludzki ból, owa "bojaźń i drżenie", o której pisał Kierkegaard. Przed "chorobą na śmierć" - by pozostać przy określeniach duńskiego filozofa - człowiek broni się jak może, jedną z najskuteczniejszych broni jest ironia. Po nią właśnie sięga Tadeusz Kantor w swym spektaklu, pod groteskową maską ukrywając swą głęboką zadumę nad losem człowieka, nad czasem, nad przemijaniem.
Obecność samego Kantora na scenie "Cricotu" to temat osobny, godzien szczegółowych analiz i rozważań. Jest on - jak wiadomo - dyrygentem swych przedstawień, o ile mi wiadomo, jedynym we współczesnym teatrze. Ale w "Wielopolu, Wielopolu" jego cbecność na scenie, jego nerwowe ruchy, którymi kieruje aktorami, mają szczególną wymowę i szczególny sens. Bo oto nie tylko artysta teatru kreuje przedstawienie - to także człowiek, jeden z nas, reprezentant gatunku, kreuje spektakl swej pamięci, dokonuje egzorcyzmu nad swym ludzkim rodowodem. Wspomniałem na początku, jak bardzo jest w tym Kantor subiektywny, jak bardzo jest osobą i tylko osobą. Zda się, że nie zależy mu na dokonaniu jakiegokolwiek uogólnienia. Ale ten indywidualizm, tak bardzo skrajny i przez to tak bardzo ludzki, jest właśnie największą siłą jego teatru. Tutaj nie ma miejsca na rozważania o autorstwie - tutaj jeden człowiek powołuje do życia odrębny świat - jego własny. Ale właśnie że tak bardzo odrębny, tak bardzo własny - staje się światem ogólnoludzkim, światem człowieczym. Wtargnięcie do tego świata jest takim samym przeżyciem dla każdego, niezależnie od jego rodowodu kulturowego. Dowodzi to, że bagaż symbolów i archetypów, który przynosimy ze sobą na świat, jest tym samym bagażem - choćby nasza świadomość potem różne nakładała im szaty. Krzywe zwierciadło Kantora, zniekształcając "rzeczywistość"', pozwala sięgnąć głębiej, przejrzeć się w odartym ze złudzeń człowieczeństwie.
A tak czyni sztuka tylko największa.