Artykuły

Nie ma mowy o fuszerce

- Aktorstwo to nie tylko misja, to również konkretna robota, którą trzeba solidnie wykonać - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI.

"Marta Zdanowska: - Czy praca przy Shreku to była dla takiego aktora jak Pan - bułka z masłem?

Zbigniew Zamachowski: - Oczywiście, że nie. Głosem trzeba wymalować wiele rzeczy, które w normalnych warunkach, na przykład na scenie, można odegrać i wesprzeć twarzą. Po pierwsze musiałem idealnie wpasować się w postać, żeby ten głos był wiarygodny. Po drugie, trzeba odtworzyć to, co aktor w oryginale filmu zbudował, żeby postać była spójna. Tak naprawdę dubbing to niewdzięczna, rzemieślnicza robota.

- Czy spodziewał się Pan, że zielony ogr podbije serca publiczności?

- Nigdy w życiu bym tego nie wymyślił. Ani ja, ani Jerzy Stuhr nie spodziewaliśmy się, że wylądujemy na czerwonym dywanie w Cannes, dzięki animowanemu filmowi.

- Po 20 latach pracy w zawodzie zapracował Pan na miano jednego z najwybitniejszych aktorów w kraju. Jak to jest być gwiazdą w Polsce? Trzeba doklejać wąsy, żeby wyjść na spacer?

- Wąsy to może przesada. Mam zawsze przy sobie zestaw maskujący Bernard, jak to nazywam, czyli bejs-bolówkę i ciemne okulary. I to wystarczy. Żyjemy w normalnym kraju, jeśli chodzi o te sprawy. Zazwyczaj na ulicy spotykam się z wyrazami sympatii. Do tej pory nigdy nie wiązało się to z agresją. Ostatnio byłem nad Bałtykiem i tylko raz mi się zdarzyło, że ktoś do mnie podszedł i poprosił o wspólne zdjęcie i autograf. Nie mam powodów, żeby bać się popularności.

Chociaż bronię się przed określeniem gwiazda. To pojęcie przyszło do nas zza oceanu, ale tam ma ono zupełnie inny wymiar. Co z nas za gwiazdy w Polsce, skoro tak naprawdę nikt nam się nie narzuca, nikt nas nie molestuje.

- A chciałby Pan tego?

- Nie, chyba jednak nie. Z gwiazdorstwem wiążą się również inne rzeczy: splendory, apanaże, finanse. Chyba żaden polski aktor, nawet ten z górnej półki, nie może powiedzieć, że opływa w dobra materialne w stopniu, który byłby przynajmniej zbliżony do tego na Zachodzie. To inna liga.

- Nie marzył Pan nigdy o karierze w Hollywood?

- Chyba każdy z nas, idąc do szkoły aktorskiej, marzył i śnił, żeby zagrać w hollywoodzkim filmie i zrobić tam tak zwaną karierę. Ale dla mnie to nigdy nie było najważniejsze. Wiem, że takie deklaracje są zawsze podejrzane, ale tak właśnie jest. Mnie się w ogóle zawsze podobała praca w tym zawodzie. Myślę, że priorytety poukładałem sobie we właściwej kolejności. Zawsze ważniejsza była sama praca niż cele, które mógłbym realizować. Zanim jakieś górnolotne plany zaczęły snuć się po mojej głowie, to ja już z reguły byłem zajęty pracą w kolejnym filmie czy teatrze. Może dzięki temu uniknąłem wielu rozczarowań. W dalszym ciągu staram się po prostu cieszyć tą robotą.

- Podobno chciał Pan kiedyś zostać muzykiem albo piosenkarzem. Żałuje Pan, że się nie udało?

- Broń Boże! Nie żałuję, bo cały czas mogę śpiewać i jednocześnie być aktorem. Generalnie wierzę w to, że jeśli czasem mamy niewłaściwe pomysły, to los sam to prostuje. Tak było w moim przypadku. Zanim zdałem do szkoły teatralnej, startowałem do Katowic na wydział wokalny, gdzie szczęśliwie mnie nie chciano. Ostatecznie moja piosenkarska kariera skończyła się po festiwalu w Opolu, gdzie śpiewałem swoją piosenkę. Tam zauważył mnie reżyser Krzysztof Rogulski i zaproponował zdjęcia próbne do Wielkiej Majówki. Dopiero wtedy zacząłem poważnie myśleć o aktorstwie.

- Ale po tylu latach pracy wciąż ma Pan dystans do tego zawodu. Powiedział Pan nawet kiedyś, że - nie żyje w zakonie teatralnym...

- Żyją w nim ludzie, którzy są w stanie oddać się tej pracy bez reszty. Ja jestem inny. Dla mnie samo życie jest dużo ważniejsze od aktorstwa, zwłaszcza odkąd mam rodzinę i czworo dzieci. Ale to nie znaczy, że nie mogę mieć uczciwego podejścia do tego zawodu. Sam się do tego teatralnego zakonu nigdy nie zapiszę, ale szanuję innych aktorów, którzy to zrobili. Oczekiwałbym też, żeby i oni szanowali mój wybór.

- Wykładał Pan w szkole aktorskiej. Jakim profesorem był Zbigniew Zamachowski?

- Już tego nie robię. Od czasu, kiedy w moim życiu pojawiło się czworo dzieci i wyprowadziliśmy się poza Warszawę. O to, jakim byłem nauczycielem, musiałaby Pani zapytać moich studentów, ale myślę, że im się podobało. Zwłaszcza że prowadziłem dość niezobowiązujący przedmiot - piosenkę aktorską. To była miła zabawa i niewykluczone, że kiedyś do tego wrócę.

- Jak Pan postrzega młode pokolenie studentów? Czy ktoś ma jeszcze poczucie zawodowego posłannictwa?

- To się dzieli już na etapie szkoły i zawsze tak było. Wiadomo, że teraz jest więcej możliwości i pokus niż w latach 80. Kiedy sam studiowałem, z ilości filmów i zagranych ról nie wynikały znaczące konsekwencje finansowe. Nie robiliśmy tego dla pieniędzy. Liczyła się pasja i dobra zabawa. Czasy szczęśliwie się zmieniły i rzeczywiście można teraz z tego zawodu nieźle żyć. To naturalne, że część osób tak właśnie patrzy na aktorstwo. Ale jest też mnóstwo młodych ludzi, którzy podchodzą do tego z poczuciem misji, choć sam nie lubię tego słowa.

- A co z występami w reklamie? Nie żałuje Pan udziału w tego typu przedsięwzięciach?

- Każdy ma prawo robić to, co uznaje za stosowne. Ja w każdym razie tego nie żałuję. Nawet zdradzę pani, że za chwilę pojawi się w telewizji kolejna reklama z moim udziałem. Każdy powinien dbać o swoją twarz. Ja nie mam z tym problemu.

- I nie obawia się Pan, że widzowie będą oglądać Pana w teatrze przez pryzmat reklamowanych towarów? Że podczas spektaklu ktoś nagle wykrzyknie: - hamburger!

- To by było przykre. Ale od czasów reklamy ze słynnym hamburgerem nikt nie obdarzył mnie takim określeniem. Myślę, że to poszło w zapomnienie. Tylko krytycy ciągle do tego wracają. Poza tym trzeba wiedzieć, co się reklamuje. Ja na przykład dwukrotnie odmówiłem promowania piwa, bo nie chcę być z nim kojarzony. Z drugiej strony nie mogę jednak złego słowa powiedzieć o Olafie Lubaszence, który reklamuje piwo. To jego wybór.

- Nie uważa Pan, że taka komercjalizacja, zagraża jednak aktorom? Mam tu na myśli podejście do sztuki...

- Nie sadzę. Teatr zawsze był miejscem szczególnym i myślę, że tak zostanie. Widzowie to uszanują, mimo tego, że od czasu do czasu ktoś z nas pojawi się w serialu czy reklamie. Po prostu zmieniły się czasy. Gdyby przywołać lata 50., kiedy nie było jeszcze telewizji i robiło się mało filmów, teatr faktycznie urastał do rangi świątyni. A dziś? To chyba nawet lepiej, że zszedł z piedestału.

- Czy ma Pan jeszcze pasję do tego zawodu?

- Oczywiście, że tak. Wiadomo że po tylu latach traci się ten naturalny napęd. Dzięki Bogu, może dlatego, że ja szczęśliwie cały czas mam mnóstwo pracy, to nawet się nad tym nie zastanawiam. Podchodzę do tego jak rzemieślnik. Aktorstwo to nie tylko misja, to również konkretna robota, którą trzeba solidnie wykonać. Oczywiście zdarza się, że człowiek ma czasami mniej serca, żeby wyjść na scenę, założyć jakiś kostium. Trzeba grać najlepiej, jak się potrafi. Poza tym na scenie nie można oszukiwać. Jak już się wejdzie w te rampy i światła, jak się poczuje widza, to nie ma mowy o fuszerce. Ja ciągle staram się łapać dystans, wtedy ani porażki, ani sukcesy tak bardzo mnie nie dotykają. Nie zwariuję od nadmiaru nagród czy złych recenzji. Tak naprawdę, aktorstwo jest na drugim planie.

Zbigniew Zamachowski (na zdjeciu)

Debiutował w wieku 20 lat w Wielkiej Majówce Krzysztofa Rogulskiego. Po skończeniu łódzkiej filmówki zagrał u najlepszych polskich reżyserów m.in. Krzysztofa Kieślowskiego (Dekalog X, Biały), Kazimierza Kutza (Zawrócony, Pułkownik Kwiatkowski), Jezrego Hoffmana (Ogniem i mieczem). Ostatnio grałm.in. w Cześć Tereska i Zmróż Oczy. Od 1997 r. gra na deskach Teatru Narodowego. Pisze wiersze, komponuje, śpiewa, reżyseruje".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji