Artykuły

Wielopole, Wielopole...

Oglądałam ,,Wielopole, Wielopole" w ogromnej hali warszawskiego klu­bu studenckiego "Sto­doła" nabitej aż pod su­fit publicznością, w temperaturze iście tropikalnej, wśród ludzi stłoczonych na krzesłach, ławkach, na schodach i podestach, którzy przyszli tu, aby obejrzeć przedstawienie opromienio­ne sławą światowych triumfów. I oto kiedy wybrzmiały ostatnie potężne dźwięki ma­rsza "Piechota, ta szara piechota" i akto­rzy tego przedziwnego widowiska zniknęli za płócienną płachtą horyzontu, prawie nie było oklasków. Zdarzyło się coś, co zdarza się niezmiernie rzadko - to, co rozegrało się przed chwilą na scenie oka­zało się ponad oklaski, ponad miarę kon­wencjonalnych objawów uznania.

Bardzo trudno pisać o tym spektaklu - i to wcale nie ze względu na jego rozgłos, na włoską prapremierę, która zgromadzi­ła we Florencji elitę krytyków teatralnych z całego świata, na entuzjastyczne przyję­cie, z jakim spotkało się "Wielopole" na tegorocznych letnich festiwalach w Edyn­burgu, Paryżu i Londynie, gdzie prasa wyrażała się z najwyższym podziwem o "geniuszu teatralnym Tadeusza Kanto­ra". Pisać o nim trudno, ponieważ niepo­dobna go streścić, niepodobna opowie­dzieć słowami jego fabuły, bo przypomi­nałoby to chwytanie wiatru w sieci. A tak­że dlatego, że wywołuje on przeżycia tak osobiste, iż mogłyby one pretendować raczej do miana wyznania niż racjonalnie uzasadnionej interpretacji. Nie wiadomo przy tym, czy "Wielopole, Wielopole" słu­sznie określa się jako "teatr" i czy nie byłoby trafniejsze nazwanie go ożywio­nym dziełem sztuki plastycznej? Zapew­ne, wiele można by mówić o jego związ­kach z prozą Bruno Schulza i ideami teatralnymi proroka awangardy Stanisława Ignacego Witkiewicza, nie ulega prze­cież wątpliwości, że "Wielopole", tak jak i wcześniejsza "Umarła klasa" wyrasta przede wszystkim z plastycznych do­świadczeń Tadeusza Kantora, wybitnego malarza i scenografa. Jakikolwiek jednak jest rodowód artystyczny tego przedsta­wienia, nie on wydaje się najważniejszy. To, co się dzieje na scenie jest bowiem osobistym obrzędem pamięci, jest przy­woływaniem umarłego świata przeszłoś­ci, który - tylko pozornie pogrzebany - wciąż trwa w naszej podświadomości. Świata, który nosimy w sobie, i który po­wraca do nas, dawno już dorosłych, w ob­razach dzieciństwa - stale przetwarza­nych i zawsze tych samych. Mglistych, rozchwianych, niepewnych (którymi drzwiami wchodził wuj - tymi, tamtymi, czy może w ogóle go wtedy nie było?), to znów niebywale wyrazistych, ostro obry­sowanych, jakby odbitych na jakiejś nie­zniszczalnej kliszy, albo dopełniających wyobraźnią rzeczy nieznane i tajemnicze. Postrzępionych i fragmentarycznych, ale przecież stanowiących o tym, kim jesteś­my, stanowiących naszą najbardziej pry­watną własność. "Materią tego spektaklu jest moje dzieciństwo - powiedział Kantor w wywiadzie dla włoskiego miesięcznika "Scena". Dzieciństwo w sensie dosłow­nym. Wszystko odbywa się w domu, w którym się wychowałem. Dom jest mar­twy, osoby są martwe. Osobami tymi są mój ojciec Marian Kantor, moja matka Helena Berger, moja babka i jej brat, pro­boszcz, który mnie wychowywał. Mój oj­ciec nie wrócił z pierwszej wojny świato­wej: nie poległ, tylko nie wrócił". Ów zmartwychwstały dom rządzi się nie logi­ką następujących po sobie wydarzeń, ale prawami snu i wspomnienia swobodnie kojarzącego postaci, przedmioty i zna­czenia. Łóżko, na którym umiera dziadek staje się machiną śmierci, jej egzekutorem jest fotograf - zdjęcie to unierucho­mienie, zastygnięcie w niezmiennym kształcie, więc śmierć. Aparat fotografi­czny przeobraża się w lufę karabinu ma­szynowego, kule sieką idących na front żołnierzy o twarzach barwy popiołu: wia­domo przecież, że jeszcze nim odeszli już są martwi. Mają gesty manekinów, jed­nym z nich jest Ojciec. Ksiądz wstaje, znów żywy, aby dopełnić ślubnej ceremo­nii: odmłodzona Matka pojawia się w bie­li, ale jej suknia i welon są podziurawione i zaszargane - wkrótce będzie opuszczona, skazana na litość wujów i ciotek. W rytm piosenki o szarej piechocie, w któ­rą wplata się motyw kolędy "Lulajże Jezuniu" i melodia kościelnego psalmu, te same sytuacje - pożegnanie żołnierzy, agonia Dziadka, rytuał pogrzebu, przesu­wanie domowych sprzętów - powtarzają się wielokrotnie w coraz to innych we­rsjach, tragicznych i groteskowych, jakby oglądane z coraz to odleglejszej perspek­tywy. Aż wreszcie podniesione zostają do rangi uogólnienia ludzkiego losu, którego symbolem staje się dźwiganie krzyży. "Pokój mojego dzieciństwa, który ciągle na nowo ustawiam i który ciągle umie­ra..." jak pisze w scenariuszu Kantor. Na wizję dzieciństwa nakłada się wiedza wie­ku dojrzałego, wiedza o nieuchronności przemijania. Pada na nią cień śmierci, która nikogo nie omija, i bierze początek już tam - w dziecinnym pokoju. W jakimś Wielopolu, gdzie urodził się Kantor, czy gdziekolwiek indziej, dokąd wracamy by czerpać stamtąd złudną nadzieję... Kto szuka optymizmu, recepty na życie, czy choćby pokrzepienia - nie znajdzie ich u Kantora. Niezależnie jednak od tego, czy zgadzamy się z przesłaniem filozofi­cznym jego spektaklu, czy też budzi ono nasze sprzeciwy - spektakl ten zawiera ładunek emocjonalny, wobec którego nie można pozostać obojętnym. Jest dziełem wstrząsającym i uniwersalnym, przema­wiającym do każdego, kto bodaj przez chwilę zastanawiał się nad sensem włas­nego istnienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji