Artykuły

Jak zmusić uczniów do czytania lektur?

Co się stanie, jeśli z powieści Fiodora Dostojewskiego wytniemy dwa kluczowe momenty: zbrodnię i karę? - o "Zbrodni i karze" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Bagatela w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

Co się stanie, jeśli z powieści Fiodora Dostojewskiego wytniemy dwa kluczowe momenty: zbrodnię i karę? Takie pytanie zadał sobie najwidoczniej reżyser Waldemar Śmigasiewicz i postanowił to czym prędzej sprawdzić. Wydaje się jednak, że po przekazaniu tego pytania aktorom, uciekł komponować muzykę, zostawiając ich z tym dylematem zupełnie samych. Aha, przepraszam - poinformował jeszcze dział promocyjny, że spektakl będzie odczytaniem współczesnym (cokolwiek to znaczy). Niestety widocznie zapomniał wspomnieć o tym fakcie scenografowi. W wyniku eksperymentu powstało "dzieło" doprawdy trudne do zniesienia. Może więc czasami pewne pytania powinny zostać bez odpowiedzi?

Jeśli ktoś, nie daj Boże, nie czytał powieści - nie ma najmniejszej szansy zorientować się, o co chodzi w spektaklu. Wycięcie wszelkich motywów fabularnych miało najprawdopodobniej sprawić, że spektakl skupi się na problemie moralnym i egzystencjalnym. Byłoby to zrozumiałe, gdyby problem ten faktycznie został wydobyty. Tak się nie stało. Akcja przedstawienia rozpoczyna się już po dokonaniu zbrodni, gdy Raskolnikow (Wojciech Lenowicz) budzi się chory w swoim pokoju. W ten sposób zbrodnia odarta zostaje ze swojego ideologicznego podłoża. Wprowadzona mniej więcej w środku spektaklu rozmowa na temat artykułu głównego bohatera "O zbrodni", w którym autor wykłada swoją wizję świata, nie ratuje sytuacji. Skutecznie bowiem wtapia się w inne, bardzo podobne do niej, przegadane sceny. Idea Raskolnikowa przestaje być więc źródłem zbrodni - jest co najwyżej próbą jej racjonalizacji. Nie ma też kary. Spektakl kończy sugestywne niedomówienie: Raskolnikow siedzi w gabinecie Porfirego (Marek Bogucki) i wyznaje zbrodnię, zza uchylonych drzwi podsłuchuje go śledczy, po drugiej stronie sceny siedzi Sonia (Anna Rokita) czytająca ewangelicką przypowieść o wskrzeszeniu Łazarza. Niby wszystko jasne - tyle, że scena nie robi żadnego wrażenia, nic ze sobą nie niesie. Może dlatego, że między początkiem a finałem nic się nie dzieje? Ewolucja głównego bohatera nie zachodzi, a decyzja o przyznaniu się do winy jest w sumie nieistotna i nie ma żadnych konsekwencji. Jasne, że widz znający powieść Dostojewskiego może sobie dużo dopowiedzieć. Jednak nie wszystko. Jeśli czyni się fabularne skróty, trzeba to chyba robić na tyle mądrze, by nie zabić wszystkich sensów tekstu lub w zamian tych usuniętych i unieważnionych wstawić nowe. Natomiast w tym spektaklu nie pozostało nic prócz gadania.

Postaci pozbawione motywów postępowania stały się puste. To marionetki, które siedzą lub chodzą wypowiadając niezliczone ilości słow. Raskolnikow raz jest jąkającym się znerwicowanym, niesamowicie irytującym nieudacznikiem, innym razem przemądrzałym, rozkrzyczanym, równie drażniącym pseudo-intelektualistą. Sonia nie jest wcale świętą dziwką, lecz egzaltowaną panienką. Natomiast patrząc na Porfirego, trudno uwierzyć, że rozwikłał w swoim życiu choć jedną zagadkę. Trudno się oprzeć wrażeniu, że budowanie roli polegało tutaj na nauczeniu się tekstu i wymyśleniu kilku "chwytów interpretacyjnych" (na przykład w przypadku Raskolnikowa - powtarzanie niemal każdego słowa dwu-, lub trzykrotnie). Na pogłębienie postaci czy jakieś próby sytuacyjne zabrakło chyba czasu lub w obliczu takiej głębi filozoficznej tekstu uznane zostały za zbędne. W konsekwencji spektakl jest przegadany, statyczny, co w połączeniu z monotonną, choć trzeba przyznać momentami ciekawą, muzyką daje efekt usypiający.

Wracając jeszcze do deklarowanego "współczesnego odczytania". Trudno powiedzieć na czym miało ono polegać. Zarówno scenografia, jak i kostiumy odpowiadają realiom powieści. No, ale to tylko powierzchowność - więc można uznać, że owo "współczesne odczytanie", nie musi równać się "uwspółcześnieniu". Poważniejszym zarzutem jest to, że ani w tekście, ani w jego interpretacji (o ile takowa w ogóle istnieje!) nie zostały poczynione żadne przesunięcia, które mogłyby sugerować, że reżyser czy aktorzy starają się spojrzeć na historię Raskolnikowa z perspektywy współczesnego człowieka. Spektakl pretenduje więc raczej do miana "dzieła uniwersalnego". Tyle, że by nim być, musiałby posiadać jakieś napięcie, poruszać ponadczasowe problemy, mówić o wartościach, lub o ich braku. Tymczasem jedyne, co uznać można tu za uniwersalne, to nuda - pojęcie istniejące prawdopodobnie od czasu, gdy na ziemi pojawił się człowiek. Tyle, że w XXI wieku, gdy niemal wszyscy narzekają na brak czasu, chyba dość mało popularne.

Na "Zbrodnię i karę" w Bagateli powinno się zabierać niegrzecznych uczniów, którzy nie chcą czytać szkolnych lektur. Może po dwóch godzinach tortury następnym razem, ze strachu, by nie iść znowu do teatru, sięgnęliby jednak po książkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji