Artykuły

Opowieść o miłości niespełnionej

To piękny i mądry spektakl o mijaniu się kobiety i mężczyzny, o niebezpieczeństwie zagubienia szansy na bliskość i miłość" - można przeczytać w programie "Listów miłosnych" Alberta R. Gurneya, których inscenizację będzie można zobaczyć w sobotę 11 sierpnia, w Teatrze Na Woli. Z tej okazji rozmawiamy : reżyserem przedstawienia Jackiem Bursztynowiczem i aktorami: Barbarą Bursztynowicz i Krzysztofem Janczarem.

Czy pisali Państwo do siebie listy miłosne?

Barbara Bursztyriowicz: Ja pisałam do męża. Pierwszy list napisałam zimą. To był pierwszy rok naszych spotkań. Poznaliśmy się w szkole teatralnej. Mąż, który, no tak, nie był wtedy jeszcze moim mężem, pojechał na ferie gdzieś na narty. Bardzo dobrze to pamiętam. - Nigdy nie wierzyłam, że mogę coś dobrze napisać i ten list wielokrotne przerabiałam, zanim uznałam, że ma właściwy... kształt, że to jest już właśnie to, co mogę wysłać. Potem pisaliśmy do siebie, kiedy urodziła się nasza córka. W pierwszym liście, który napisałam ze szpitala, były słowa: przepraszam, ale to jest córka.

Jacek Bursztynowicz: Listy są spakowane w paczkę, zawiązane wstążką i pewnie będą odpakowane po pięćdziesięciu lalach naszego małżeństwa. Na razie nie mamy potrzeby zaglądania do nich.

B.B.: Nie pamiętam dobrze treści pierwszych listów, ale pamiętam nastrój, który towarzyszył całej naszej korespondencji.

Czy jest choć trochę podobna do tej, która będzie towarzyszyła przedstawieniu?

B.B.: Tak.

Krzysztof Janczar: Przyniosłem na nasze spotkanie najsłynniejszy list o miłości, czyli list do Koryntian. Całe przedstawienie, podobnie jak on, jest o miłości. Ludzie, których gramy, pisali do siebie lity przez całe życie, od dzieciństwa, Śledzimy rozwój ich relacji od chwili poznania, przez rozejście się dróg życiowych aż do tragicznego końca. Tym, co było najważniejsze między nimi, zawsze była miłość.

B.B. Wszystko zaczęło się, gdy mieli po 8 lat, bo poznali się w drugiej klasie, a kończy się, gdy mają po pięćdziesiąt kilka lat. Najpierw łączy ich przyjaźń, która przeradza się w miłość, potem nawet w taką pazerną miłość, nie do końca spełnioną. Podsumowuje to list Andy'ego do matki Melissy, w którym przyznaje się, że przez całe życie kochał jej córkę. Prawda, Krzysiu?

K.J.: Tak. Powiedziałaś o różych etapach ich związku, o jego rozwoju. Dla mnie to sztuka o tym, że ze wszystkiego, co istnieje na świecie, miłość jest najważniejsza, tylko ona zostanie. Jest nam miło pochylić się nad takim tekstem.

J.B.: Pracując nad "Listami miłosnymi" zastanawialiśmy się, dlaczego bohaterowie tej sztuki nie szli przez życie razem, tylko będąc sobie bardzo bliscy, żyli oddzielnie. Analizując to niejednokrotnie, bo wracamy wciąż do tego przedstawienia i rozmawiamy na próbach wznowieniowych, doszliśmy do wniosku, że żadna ze stron nie jest winna. Wzajemnie poszukiwali w sobie tego, czego nie było. On chciał zostać senatorem. Potrzebował kobiety, która towarzyszyłaby politykowi, kobiety tła, może nie tła, ale kobiety zasadniczej, szlachetnej, wyciszonej. Melissa była zbuntowana, dziecięca, błyskotliwa, histeryczna. Od samego początku drażniły ją jego zasady, że jest taki dobrze wychowany. Uwielbiała z tego żartować. Straszyła go, że przyjdzie do senatu, albo do jego domu i wypnie tyłek... Różnice między nimi nie pozwalały im na bycie razem. Z drugiej strony on potrzebował kogoś, kto by trochę burzył ten jego uładzony świat, Melissie zaś był potrzebny ktoś do porządkowania, opieki.

Listy Abelarda i Heloizy można było odczytać jako tekst o tym, że inaczej kocha mężczyzna, a inaczej kocha kobieta. Czy korespondencji Państwa bohaterów też towarzyszy podobna refleksja?

B.B.: Myślę, że tak. Tak jest w życiu, albo wydaje nam się, że tak jest. Nigdy nie będę mężczyzną, więc nie będę mogła tego sprawdzić. Naszych bohaterów dzieli wiele także to, że pochodzą z różnych rodzin. Ona z bardzo bogatego, ale rozbitego domu, w którym zabrakło ciepła.. Andy z takiego, który dał mu oparcie, poglądy, jasne przepisy na świat, które są tak męczące dla spontanicznej Melissy. Ona chce brać życie, jakim jest, a on wszystko układać.

K.J.: Ta opowieść jest także o zagapieniu. Nasze życie składa się z takich momentów zapatrzenia, zagapienia. To część naszej rzeczywistości. Możemy wybrać drogę w prawo albo w lewo. Gdybyśmy wybrali inny wariant niż ten, na który postawiliśmy, przeżylibyśmy zupełnie inne życie. Jej uciekł moment, od którego mogłoby wystartować, wspólne życie z nim. Tak samo on. Były takie chwile, w których mogli się połączyć,ale coś im przeszkodziło, byli zajęci czymś innym.

B.B.: Melissa np. nie doczytała ważnego listu...

K.J.: Przeszła przez kilka wstępnych słów, zadzwonił telefon i poszła za tym telefonem, nie doczytała listu, a ważne rzeczy były dalej. Może gdyby przeczytała ten list do końca, przystała na zawarte w nim propozycje, ich miłość znalazłaby inny finał?

B.B.: A, może i nie. W życiu bywa różnie. Zresztą to nie jest życie, tylko sztuka, i mogliśmy wybierać między różnymi sposobami interpretacji. Możliwości, które daje ten tekst, są ogromne. Na scenie czytamy listy. Mimo tego, że nie musiałam uczyć się roli na pamięć, poświęciliśmy na próby dużo czasu, który wykorzystałam na myślenie o sensach tego tekstu, o jego interpretacji. Brak obciążenia pamięci podczas spektaklu uwalnia nowe obszary środków aktorskich.

J.B.: Może powiem banał, ale im coś wydaje się prostsze, tym wymaga więcej prób. Wszystko wtedy tkwi w niuansie, w drobiazgu.

K.J.: Cała warstwa pamięciowego dźwigania tekstu odpada, ale przeprowadzenie myśli, flażolety tej historii, wymagają ogromnego skupienia.

A jak ten spektakl odbierają widzowie?

J.B.: Przez cały czas panuje cisza, przerywa ją tylko płacz i śmiech. Gdy mamy to zagrać, boimy się, że być może ludzie nie wytrzymają dwóch godzin z jakąś parą, że to może być męczące. Ale nie jest, bo w tej historii widać wiele warstw. Melissa jest nowoczesna, używa telefonu, on pisze swoje listy piórem, jest konserwatywny. Ona mówi, że woli w łóżku demokratów, on jej odpowiada, że jest konserwatywnym liberałem. To jest sztuka bardzo amerykańska, ich obyczajowość jest tu świetnie pokazana.

B.B.: Ale jest jednocześnie uniwersalna, mówi o wrażliwości, nienawiści, o samotności, Bardzo się cieszę, że mogę grać w tej sztuce, bo marzyłam o dobrej roli w teatrze.

Jak reżyseruje się własną żonę, czy szuka się w niej innej kobiety, czy opiera się na znajomości tajemnic, które daje tylko wspólne życie?

J.B.: Staram się iść za aktorem. Kiedyś wielki artysta i wielki reżyser Giorgio Strehler powiedział, że jest położnikiem. Bardzo mi się to spodobało. Pracując z aktorem, staram się być położnikiem, pomóc aktorowi urodzić rolę. Tak rozumiem zawód reżysera. Uważam, że bardzo ostrożnie powinno się ingerować w to, co robi aktor. Umawiamy się na sposób opowiedzenia, na konwencję, a potem aktor tworzy. Ja tylko pomagam. W relacji z moją żoną jest tak samo. To ona prowadzi, ona wymyśla.

B.B.: Bardzo podoba mi się w reżyserze to, że jest delikatny w przekazywaniu uwag. Bo każda uwaga jest krytyką, więc ważne jest, jak się sformułuje te krytykę.

J.B.: Cóż, ja też jestem aktorem, więc wiem, że każda krytyka jest niewielką ranką dla aktora, lekkim cięciem na jego ciele. Jeżeli więc się aktora rani, trzeba mieć świadomość, po co się to robi. Nie można czegoś tam wykrzykiwać, obrażając i niszcząc ludzi.

K.J.: Co prawda Jacek nie jest moim mężem, ale dodam, że podoba mi się to, że potrafi skrytykować coś przez pochwałę. To daje dobre efekty. Jung powiedział, że powinno się wychowywać dzieci przez chwalenie, a aktorzy są dziećmi, zresztą... może wszyscy ludzie...

B.B.: Gdy pracujemy, nie jesteśmy rodziną, ale przyjaciółmi. Lubię tego reżysera, bo sięga głęboko, ale potrafi zachować granice. Wiele dzieje się między bohaterami tej sztuki i łatwo przekroczyć granice psychologicznego bezpieczeństwa widza i aktora.

J.B.: Sądzę, że w teatrze trzeba zachować konwencję. Gdyby aktor utożsamił się ze swoją postacią do końca, byłoby to dla widza nie do zniesienia.

K.J.: Ponieważ Jacek jest nie tylko reżyserem, ale i aktorem, wie, jak proces pracy nad rolą wygląda od strony aktora. Łatwo więc się z nim porozumieć. Dla mnie dochodzenie do celu polega na eliminowaniu różnych rozwiązań w poszukiwaniu tego najtrafniejszego, najprawdziwszego. Jacek daje przyzwolenie na takie poszukiwania.

Jak Pan trafił na tę sztukę?

K.J.: Widziałem ją w Stanach w wykonaniu Stephanie Powers i Roberta Wagnera. Bardzo mi się spodobało i powiedziałem o tym Stephanie, z którą się przyjaźniłem, a ona powiedziała mi, że powinienem to pokazać w Polsce. Musiałem jednak trochę dorosnąć do tej sztuki i chyba już dorosłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji