Artykuły

Biała głowa pani Miry

11 listopada, gdzieś na boku świętego dnia, też o zmierzchu, o ciemnej godzinie 16.20 - umiera Mira Rychlicka. Była aktorką... Skłamałem. Nie była aktorką. Była aktorką Kantora. Prawie od zawsze. Była. W każdej opowieści Kantora jaśniały jej włosy ukręcone z ciepłej mąki. Była widzialna. Ostrożnie oglądam siedem filmów o Kantorze, siedem filmowych esejów, co je na kanwie potężnego archiwum Cricoteki Andrzej Sapija skomponował. Oglądam. Szukam białej głowy pani Miry - pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na rysunku drogi do Murcji napisał: "Istnieje tylko to, co się widzi". Na rysunku drogi do Murcji, na szkicu ukazującym kobiety przy porannej kawie w ogródku hotelowego baru, na gwałtownym portrecie katedry w czyste południe, albo jeszcze gdzieś indziej, na innych szkicach, innych małych dziełach, pod przyklejonym do kredowej kartki martwym liściem klonu choćby. Obojętne. Jaka epoka? Jaka pora dnia? Koniec lat osiemdziesiątych. Godzina - nieznana. Wybierzmy zmierzch.

Dawno temu, pod kruchymi kreskami drogi do Murcji Tadeusz Kantor notuje o zmierzchu: "Istnieje tylko to, co się widzi", a grubo później - teraz, w 2007, zeszłej niedzieli, 11 listopada, gdzieś na boku świętego dnia, też o zmierzchu, o ciemnej godzinie 16.20 - umiera Mira Rychlicka. Była aktorką... Skłamałem. Nie była aktorką. Była aktorką Kantora. Prawie od zawsze. W "Umarłej klasie" jako staruszek okupowała "wucet". Jako wdowa po miejscowym fotografie usychała w "Wielopolu, Wielopolu". W roli Kurki Wodnej wrak wanny wlokła między wrakami innych wehikułów w "Nigdy tu już nie powrócę". W "Dziś są moje urodziny" - była Jehową, który nie ocalił świata. Była. W każdej opowieści Kantora jaśniały jej włosy ukręcone z ciepłej mąki. Była widzialna. A teraz?

Jeszcze kilka dni - i znów powtórzy się rytm rytualny: wieko, gruda, krzyż. Pani Mira stanie się niewidoczna. Nie będzie mogło być inaczej. Istnieje tylko to, co się widzi...

Tak. Przekopuję więc me chude, domowe archiwum Cricot 2, przekopuję kopczyk resztek po teatrze, bez mała pół wieku przez Kantora lepionym z popiołu, próchna i snów napęczniałych marnymi widmami jego przeszłości, snów grzechoczących resztkami czasu przeszłego, dokonanego. Grzebię w tej nędzy i ostrożnie oglądam siedem filmów o Kantorze, siedem filmowych esejów raczej, przez Cricotekę wydanych, siedem impresji dokumentalnych, bez mała aforyzmów, co je na kanwie potężnego archiwum Cricoteki Andrzej Sapija skomponował. Oglądam. Szukam białej głowy pani Miry.

Pięć płyt DVD - siedem filmowych esejów, wydanych kilka dni temu. Pięć płaskich pudełek z przaśnej tektury barwy dziwnej bieli, z początkami żółci, bieli matowej, bezsilnej, zrezygnowanej, starej. Zapomnianej? Może.

I litery tytułów, oczywiście. Czcionka - czarna, biednie prosta, postna, niczym "trupy" czyichś śladów nie wiedzieć kiedy odciśniętych w chropowatej tekturze. Nic więcej. Czarne litery siedmiu tytułów na zrezygnowanej bieli.

"Wielopole, Wielopole". Unikalny zapis zimowego wieczoru w 1983 r., kiedy Kantor swój seans popiołów pamięci i sennych widm swych najbliższych zmarłych pokazał w kościele parafialnym rodzinnego Wielopola Skrzyńskiego. Widać ciemności gęste i wraki rzeczy, majaczące w ciemnościach, na krawędzi widzialności. Jest tak, jakby zaraz miał powtórzyć się rytualny rytm: wieko, gruda, krzyż. Wraki rzeczy na krawędzi widzialności i wraki ludzi, co wyleźli z ułomnej pamięci, golemy kolebiące się pod dalekim ołtarzem, który całkiem jak grany przez panią Mirę Jehowa - też nie ocali.

"Powrót Odysa Tadeusza Kantora. Notatki z prób". Migotliwe puzzle, delikatna pajęczyna drobiazgów, sieć scen wątłych niczym krople, na przełomie 1987 i 1988 kręconych w Krakowie i Mediolanie, na próbach opowieści "Nigdy tu już nie powrócę". W niektórych kadrach Kantor jest jak Krapp w "Ostatniej taśmie Krappa" Samuela Becketta. Niczym tamten w magnetofonowy zapis przeszłości - Kantor wsłuchuje się we własną pamięć, mruczącą coś w głowie pod ciemnym kapeluszem. Pali. W dymie migają czasem białe włosy pani Miry.

"Kantor". Znów to samo, co zwykle. Znów, jak w innych esejach, pajęczyna, sieć, impresje migotliwe, w 1985 ulepione na kanwie prób do spektaklu "Niech sczezną artyści". Kolejne Sapii powolne krążenie wokół sekretu Kantora, obwąchiwanie jego całe życie narastającej samotności, dotykanie kamerą jego słów o wędrowaniu, o upartym trzymaniu się tej niknącej, z kruchych kresek zrobionej drogi do mitycznej Murcji - do wiadomego końca.

"Próby, tylko próby". Dławiące obrazy. Z bez mała 50-godzinnego zapisu wideo wszystkich prób ostatniego seansu Kantora "Dziś są moje urodziny" - Sapija wyłuskał 74 minuty. Ostatni kadr - dźwiganie olbrzymiej, ciemnej skrzyni z jakimś niepojętym, ołowianym sekretem w środku - datowany jest na 7. dzień grudnia Roku Pańskiego 1990. Kilka kadrów wcześniej wiruje biała głowa pani Miry. Jehowa tańczy - i nie ocali. Kantor umiera 8. dnia grudnia Roku. Pańskiego 1990. We śnie odchodzi do wraków widm, które gościł w snach życia całego. Gdy się na Rakowicach powtarza bezlitosny rytm: wieko, gruda, krzyż - w Krakowie miażdży kamienice mróz nie z tej ziemi, mróz, co przylazł wprost z kosmicznej pustki nad Rakowicami, z tamtego czarnego milczenia bez końca. Ołowiany sekret ciemnej skrzyni pozostał ołowianym sekretem.

Wreszcie pudełko piąte i trzy drobiazgi filmowe - trzy krótkie oddechy... Ostatnie? Nie chcę tego mówić głośno. Chcę, by Sapija kamerą dalej snuł kantorowskie swe przeczucia, ujawniał intuicje, w bezradności urywał eseje i po chwili, w innym miejscu, powracał do ich lepienia. Cricotowe archiwa w magazynach wszystkich bibliotek i muzeów świata pełne są wszelkiej maści cricotowych wraków - recenzji, książek, opracowań, szkiców, notatek, fiszek, dokumentów, filmów, zdjęć, przedmiotów, kostiumów, wspomnień, obrazów - ale też nie mogę kryć, że pięć płyt Sapii, pięć pudełek z tektury barwy zrezygnowanej bieli układa się w skończoną opowieść. Jakby już nic nie zostało do dodania. Kantor sto razy wypowiedział najciemniejsze ze swych zaklęć: "Dalej już nic".

Tak, w finale - trzy drobiazgi, trzy krótkie oddechy ostatnie, wiadomy rytm rytualny, takt na trzy. Najpierw "Gdzie są niegdysiejsze śniegi...". Rzecz z 1984 roku, 33 minuty o "maleństwie" scenicznym, co je Kantor pomiędzy "Umarłą klasą" a "Wielopolem, Wielopolem" samemu sobie wyszeptał. Bezsilny taniec kardynałów w karmazynowych szatach. Nie do zagłuszenia Trąba Jerychońska, wleczona przez chasyda, dla którego nie ma ratunku. I kościotrup siedzący na krześle pośrodku drogi wiodącej, kto wie - może do Murcji? Ci, co tu, po scenie wędrują, mają odzież białą niczym ciepła mąka...

Dalej - 25 minut etiudy "Manekiny Tadeusza Kantora". Mało słów, boleśnie mało. Tylko wątły punkt światła, wolno idący po scenograficznych resztkach dawno zamarłych seansów. I sam mistrz, pędzlem maczanym w mącznej farbie poprawiający urodę manekinów. I jego nad manekinami słowa nie do zapomnienia. "Życie można wyrazić w sztuce jedynie przez brak życia, przez odwołanie się do śmierci, przez pozory, przez pustkę i brak przekazu".

A moment wcześniej - strzępy "Umarłej klasy". Pani Mira w próchniejącej ławce. Grzecznie podnosi palce. Zgłasza się do odpowiedzi. Głowa biała, piękna... Wreszcie - finał. "Wiór" ostatni. 21 minut ulepionych tylko z rysunków Kantora i kilku zdjęć: on w Tokio, on w Krakowie, on w Hiszpanii. Tytuł: "Istnieje tylko to, co się widzi".

Patrzę na przyklejony do mącznej kartki martwy liść klonu. Patrzę na szybko skreślony portret dam pijących kawę w hotelowym barze. Patrzę na blask narysowanej katedry. Patrzę na ostatni rysunek, który popełnił trzy dni przed śmiercią - na gołębie rozsypujące się na dachu przy kominie. Patrzę na kruchą drogę do Murcji. Przypomina się memento, które Kantor sam sobie wyrecytował wcześnie, pewnie gdzieś na początku. Może nawet przeczuł je już w dzieciństwie, gdy tworzył płaskie, martwe torty z papieru? Może. " Wędrować po scenie jak po cmentarzu". To trzeba powtórzyć, to zawsze trzeba powtarzać. "Wędrować po scenie jak po cmentarzu". Nie ma Kantora. Nie ma Miry Rychlickiej ani Stanisława Rychlickiego. Nie ma wielu. Umierają trupy, które Kantor wywlókł z pamięci i kazał im na mgnienie żyć w ławkach "Umarłej klasy". Nie ma już jego teatru z popiołu i snów, nie ma tamtej sceny - więc po czym dziś wędrować czuciem jak po cmentarzu? Gdzie, Panie Boże, szukać życia umarłych?

Wnętrze pięciu tekturowych pudełek Sapii jest odpowiedzią. Cała Cricoteka zdaje się być odpowiedzią, bo też wydaje się być ona Kantora "seansem" najdonioślejszym. Filmowe eseje Sapii w istocie, gdzieś w sednie swej mechaniki, są jak teatralne opowieści Kantora. Żadnej dobrodusznej fabularności, żadnych prologów, punktów kulminacyjnych i epilogów, żadnej możliwości odpowiedzenia na pytanie: o czym to to jest. Tylko wióry, resztki, strzępy, samotne ziarna. I taniec wiórów, pląs resztek, wirowanie strzępów, koliste pasaże samotnych ziaren. Przyjrzyjcie się choćby "Wielopolu, Wielopolu". Jakieś okna zagubione w powietrzu, jakaś nędzna szafa, jakieś wrota na krawędzi \ rozsypki, jakieś krzyże wbite w nędzne kopce \ piachu. Niewiele więcej. I golemy, co w imaginacji Kantora zlazły ze starej fotografii, by przez chwilę dreptać w takt wiecznie powtarzających się refrenów inscenizacyjnych. Jego seanse nie były efektem pewności ani ucieleśnieniem tez niewzruszonych. One były śladami lęku, cierpliwym okrążaniem sekretów najtwardszych: pamięci, która nie ocala, i finału, który nigdy nie przestanie być ołowianą zagadką. Tylko tyle.

U Sapii, jak w archiwach i piwnicach Cricoteki - kawałki starych manifestów, fragmenty przedstawień, trochę świata zamarłego na fotografiach, podobizny scenicznych wehikułów, głos mistrza, jego twarz, jego kreski, jego rysowane notatniki, wszystko, co zostało. Cały ten plankton pulsuje, ziarna jego wzajem się w sobie przeglądają, znienacka oświetlają, tworząc tajemną mozaikę, i równie nagle rymują się wiór z wiórem wedle prawideł wcale nieprostych. Po obejrzeniu pięciu płyt Sapii - nie zdasz egzaminu z Kantora na żadnej, nawet najbardziej wielkodusznej uczelni świata. Bo tu nie idzie o wiedzę, klasyfikacje, wykresy, definicje, tablice Mendelejewa teatralnej awangardy, ani o inne tezy, syntezy bądź analizy. Nie. Po obejrzeniu pięciu płyt Sapii będziesz - sam. Sam z garścią przeróżnych wraków w oczach i uszach naprzeciw wiadomych tajemnic.

Gdzie szukać życia umarłych? W rzeczach po nich. W desce, zdjęciu, słowie, szybie, brzmieniu głosu, co naraz przybywa nie wiadomo jak, choć wiadomo skąd. W martwym liściu na białej kartce. W blasku narysowanej katedry. W kawie zrobionej grafitem. W gołębiach zastygłych przy kominie. Istnieje tylko to, co się widzi. Na kruchej drodze do Murcji lśni biała głowa pani Miry.

Na zdjęciu: Próba "Niech sczezną artyści".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji