Strumień świadomości
JANUSZ Warmiński - dyrektor stroniący od publicznych efektów i głośnej reklamy - zainstalował w "Ateneum" po cichutku już trzecią scenę. Zwie się ona Ateneum-Atelier i przeznaczona jest dla bardziej ograniczonego kręgu odbiorców, dla trudniejszych eksperymentów formalnych i repertuarowych niż dwie poprzednie: duża i Scena 61. W mieście tak wielkim jak Warszawa, jest oczywiście miejsce i potrzeba dla tego typu inicjatyw, stąd też wypada podkreślić z uznaniem fakt "ujawnienia się" Ateneum-Atelier. Ujawnienia za pośrednictwem nie byle kogo, bo samego Jamesa Joyce'a.
"Monolog wewnętrzny - pisze w "Le Monologue inierieur" Edouard Dujardin - to w dziedzinie poezji (literatury) mowa bez słuchacza, nie wygłoszona, przez którą jakaś postać wyraża myśli najbardziej intymne i najbliższe sferze nieświadomego, myśli in statu nastendi, poprzedzające wszelkie logiczne uporządkowanie i oddane przy pomocy zdań niezależnych, sprowadzonych do minimum składniowego, w sposób robiący wrażenie przypadkowości". Przykład stosowania monologu wewnętrznego dał sam Dujardin w opublikowanej pod koniec XIX wieku powieści "Las Lauriers sont coupes", książce, która przypadkowo wpadła w ręce Joyce`a na dworcowym straganie i zrobiła na nim ogromne wrażenie. Ów monolog wewnętrzny, lub jak wolą Anglicy "stream of consciousness" (strumień świadomości), stał się metodą kształtującą konstrukcję literacką "Ulissesa" - najwybitniejszego dzieła wielkiego Irlandczyka. Epizod XV "Ulissesa" - "Circe" jest napisany w formie zbliżonej do dramatu. Jego znaczenie i stosunek do całości dzieła - twierdzi znakomity anglista prof. Grzegorz Sinko - w interesującym nas względzie najlepiej i najprościej określił w swym klasycznym już studium Harry Levin, mówiąc, iż uzewnętrzniają się tutaj przed światłami rampy, zapalonymi przez świadomość, joyceowskie monologi wewnętrzne i nagromadzone przedtem w dziele zasoby myśli oraz doświadczeń".
Przypominanie, iż Joyce nie należy do najłatwiejszych pisarzy, jest oczywistym truizmem. Przypominanie, że przeniesienie Joyce'a na deski sceniczne, jego adaptowanie dla potrzeb teatru - to trud gigantyczny, też nie wymaga dowodu. Przed paru laty, na scenie Teatru Wybrzeże w Gdańsku, mieliśmy możność oglądać znakomitą adaptację "Ulissesa" pióra Macieja Słomczyńskiego. Przed paru tygodniami, na poświęconej trudniejszym eksperymentom scenie Ateneum-Atelier, uczestniczyliśmy w pierwszej, polskiej realizacji teatralnej epizodu XV, owej "Circe", wystawionej pod tytułem "Bloomusalem". Spektakl inscenizował, reżyserował oraz opracował plastycznie Jarzy Grzegorzewski, którego pamiętamy ze znakomitej "Ameryki" Kafki, również zrealizowanej w Ateneum.
Mimo niezwykłej pomysłowości reżysera i kilku znakomitych scen, nie można, niestety, uznać ostatniego przedstawienia za wydarzenie teatralne. Strumień świadomość nie zdołał bowiem wydrążyć sobie drogi do publiczności. Ani na tradycyjnej widowni I piętra, ani w innych pomieszczeniach teatru przemienionego na tan wieczór w jeden, wielki teren gry. Nie pomogły chwyty "teatru partycypacji": mieszanie widzów z aktorami, ani inne zabiegi służące przełamywaniu barier pomiędzy oglądającymi i grającymi. "Bloomusalem" pozostało za szklaną ścianą. Odgrodzone od nas, niezdolne do porwania w nurt burzliwego strumienia joyceowskiej świadomości.
Myślę, że brak dyscypliny intelektualne w potraktowaniu tekstu, pokusy autonomicznej funkcji plastyki, wielopłaszczyznowość działań - zaważyły na inscenizacji w sposób fatalny. Dzieło stało się jeszcze trudniejsze w odczytaniu teatralnym, niż bezpośredniej lekturze. Powolny tok działań, równoczesność wielu manifestacji scenicznych, a wreszcie pewna kokieteria w natrętnym ukazywaniu sztuczności - owej szminki teatru - spowodowały, iż widz czuł się zagubiony, znużony i w końcu jakoś zawiedziony. Pustka i osamotnienie ogarniały jeszcze przed wyjściem na wyludnioną o północy (spektakl trwa od 22.00 do 23.45) ulicę Jaracza.
W przeciwieństwie do zasadniczych zastrzeżeń zgłaszanych pod adresem reżysera, same jeno pochwały należą się znakomitym aktorom Teatru Ateneum. Przede wszystkim świetnemu Markowi Walczewskiemu za kreację w roli Blooma, Andrzejowi Sewerynowi - poetyckiemu Stefanowi Dedalusowi, oraz Ewie Milde - niosącej przez cały spektakl stygmat joyceowskiej kobiecości. Słowa szczerego uznania należą się również reszcie wykonawców. Niezwykła dyscyplina i godne podkreślenia poświęcenie, maestria warsztatowa i precyzja z jaką ci artyści, oraz ich koledzy, wykonywali trudne - niczym samotny bieg długodystansowca - zadania (zwłaszcza w II części spektaklu) zasługują na prawdziwe uznanie i szczery podziw. Oczywiście, że wolałoby się, aby zaprezentowali oni te umiejętności i oddanie teatrowi w spektaklu bardziej zbornym intelektualnie, lepiej służącym ludzkiemu myśleniu i odczuwaniu.
Obok sztuki aktorskiej najbardziej ważkim walorem artystycznym "Bloomusalem" (nie piszę o tekście, bo twierdzę, że bogactwo joyceowskiej wizji zawartej w epizodzie XV nie ujawniło się w inscenizacji) jest znakomita muzyka Stanisława Radwana. Muzyka, która tu jakby spłynęła z kart "Ulissesa".
Niezależnie od wszelkich "ale" zgłoszonych pod adresem inauguracyjnej premiery ,,Ateneum-Atelier", należą się Teatrowi słowa serdecznego uznania za kolejną inicjatywę: otwarcie sceny "mającej umożliwić realizację przedstawień, które z powodu ryzyka artystycznego, a także z powodów technicznych, finansowych itp. nie znalazłyby miejsca w normalnych planach repertuarowych teatru". Szkoda może, że Atelier nie dostało wspaniałych piwnic w Pałacu Ostrogskich, jak początkowo planowano. Ale ostatecznie lepiej na starych śmieciach, niż wcale.
Czekamy na dalszy ciąg.