Artykuły

Złodziej słów

- W aktorze jest trochę z błazna, trochę z fiłozofa, mędrca lub po prostu poety. Filtr liryczny pozwala zobaczyć człowieka w całym jego bogactwie. Choć to liryzowanie jest dość męczącą skłonnością - mówi OLGIERD ŁUKASZEWICZ, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Czy do Stuttgartu, gdzie Pan ostatnio przebywał, dotarła wiadomość, że na dyrektorskiej giełdzie od kilkunastu dni krąży Pana nazwisko jako szefa Teatru Nowego w Łodzi?

- Dotarła, dotarła. Myślę, że moje nazwisko pojawiło się w związku z mediacjami, jakie prowadziłem jako przedstawiciel ZASP-u, w słynnym niegdyś konflikcie dotyczącym łódzkiej dyrekcji Królikiewicza. Może prezydentowi miasta spodobał się sposób prowadzenia pertraktacji?

A co do mojej kandydatury: w domu narady będą jeszcze trwały. Może czas najwyższy, żeby "zrobić coś, co by ode mnie zależało". Bo przecież my, aktorzy, wciąż jesteśmy zależni od decyzji innych: dyrektorów, reżyserów. Jesteśmy ludźmi do wynajęcia. Tymczasem oto pojawiła się okazja postawienia, po raz kolejny, pytań: co to jest teatr? Kim jest publiczność? Już kiedyś je sobie stawiałem, zostając prezesem ZASP-u. Jak twierdzi wielu, uratowałem go od upadku. To było wspaniałe doświadczenie, choć bardzo trudne, a chwilami bardzo gorzkie.

Bardzo gorzko brzmiały też słowa Pańskiego monodramu "A kaz tyz ta Polska'' prezentowanego w Krakowie, w dniu symbolicznym, bo podczas Święta Niepodległości.

- Sprawy Polski, Polaków zawsze były mi bliskie. Całe moje pokolenie jest naznaczone dążeniem do urzeczywistnienia wolnej Polski. Należę do generacji, która wychowywała się na poezji Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, Wyspiańskiego, Różewicza. W 1968 roku, będąc w zespole Teatru Stu, demonstrowałem pod pomnikiem Mickiewicza niezgodę na wydarzenia marcowe. Dziś moim monodramem, słowami Wyspiańskiego, mówię o naszej niemożności zdobycia się na poważną myśl c wspólnocie narodowej. Demonstruję swoją niezgodę na wrogi, wulgarny i agresywny bełkot szaleńców.

Spotykamy się w miejscu dla Pana szczególnym. Kraków - tu przeżył Pan młodość, pierwsze teatralne fascynacje. Bije Panu mocniej serce, kiedy idzie Pan Planami?

- O tak. Teatr Stu, Teatr Rozmaitości, dziś Bagatela - to były moje początki To nigdy nie idzie w zapomnienie. Pamiętam, jak przyjechałem ze Śląska, gdzie sir urodziłem, z moją mamą i nianią po raz pierwszy do Krakowa, miasta królów. A potem były studia i poznawanie znakomitych teatrów studenckich: Hefajstosa, Teatru 38. Rozmawialiśmy o sztuce nie o kasie. A było z kim, bo studiowałem z Grażyną Marzec, od lat moją żoną, z Jankiem Łukowskim, Leszkiem Długoszem, Wojtkiem Pszoniakiem.

Z Pszoniakiem mieszkał Pan w jednym pokoju w akademiku...

- Nie, Wojtek mieszkał osobno. To było na ul. Warszawskiej.

A pamięta Pan historię z patelnią?

- Oczywiście. Podczas jednej ze wspomnianych twórczych dyskusji Wojtek wyrzucił przez okno patelnię wrzeszcząc: "Pa^ miętaj, artysta musi być człowiekiem wolnym. Jeśli pójdziesz po tę patelnię, to nigdy nie zostaniesz artystą".

Poszedł Pan?

- Oczywiście. Żeby udowodnić, że nikt, nigdy i niczego nie będzie mi narzucał. W ten sposób zamanifestowałem swoją wolność.

Znów do niej wracamy...

- Bo to właśnie tu, w Krakowie, zaszczepiła się we mnie, w moich kolegach, potrzeba rozmowy ze społeczeństwem: rozmowy spod pomnika Mickiewicza, ze sceny, słowami wieszczów, i nie tylko. Później, w Teatrze Powszechnym, prowadzonym przez Zygmunta Hubnera, czytaliśmy politycznie różne teksty, np. "Lot nad kukułczym gniazdem", w którym szpital psychiatryczny był dla nas jednoznacznym symbolem zniewolenia, więzienia. Za słowami wieszczów, w ich gorączce romantycznej, prorokowaliśmy, że będzie kiedyś niepodległa Polska. Niestety, jestem bardzo rozgoryczony tym, jak dziś używamy swojej wolności, my Polacy, którzy zawsze cierpieliśmy i cierpimy na brak refleksji nad sobą. "A cóż tobie niepokoje tych, co w grobach leżą" - pisał Wyspiański. Groby naszych przodków nie mogą służyć naszemu pokoleniu do piętnowania kogokolwiek z żyjących. Intymna tragedia ludzka nie może być instrumentalizowana przez politykę. A tak się u nas ostatnio dzieje. Staram się to uświadamiać innym wciąż na nowo czytając Wyspiańskiego. Mickiewicza, Słowackiego. Jest to szczególnie interesujące i twórcze, jeśli zdarza mi się grać po niemiecku i dla Niemców, jak ostatnio.

Od lat jest Pan ambasadorem kultury polskiej w Niemczech, pracował Pan w tamtejszych teatrach. Jakie były początki tej współpracy?

- Miałem 43 lata i dostałem angaż do niemieckiego teatru. To byl początek lat 90. Wziąłem plecak, "Psalmy Dawidowe" Brandstaettera i wyruszyłem w nową podróż życia. Przed wyjazdem wkuwałem język. Grałem po niemiecku, recytowałem "Wielką Improwizację", "Beniowskiego", organizowałem wieczory polskiej poezji, uczestniczyłem też w wieczorach teatralnych poświęconych np. zagładzie Żydów. Niedawno brałem udział w wieczorze poezji polskiej - po niemiecku i po polsku mówiłem utwory Reja, Kochanowskiego, Mickiewicza... Recytowałem "Panią Twardowską" i Inwokację -jakże melodyjnie brzmią w języku Goethego... Ta konfrontacja polsko-niemiecka daje świeższą i dojrzalszą perspektywę na te znakomite teksty. Kiedyś np. listy Słowackiego pisane do matki wydawały mi się egzaltowane. Dziś widzę w nich wielki dramat. Gdy czytam jego relację z podróży do Ziemi Świętej: "Wyobraź sobie mamo, że stoisz na Górze Zamkowej w Krzemieńcu i widzisz mnie wędrującego do Grobu Pańskiego. I ta noc spędzona przy Grobie Pańskim, przy którym się modlę za ojczyznę, za Matkę" - to widzę niezwykle intymny obraz. W moim wieku, na powrót przyznaję sobie prawo do emocji najprostszych. Moje marzejiie o Polsce, gorące w czasach młodości, jest dziś bardziej nacechowane potrzebą spokoju i wspólnoty.

Nadal Pan wierzy, że aktorstwo to misja, posłannictwo?

- Moje występy w Niemczech też są tego dowodem. Tak, aktorstwo jest misją. Poczułem to szczególnie będąc przez kilka lat aktorem Teatni Narodowego założonego przez Bogusławskiego. "Komediant narodowej sceny" doskonale mieści się w "świątyni sztuki".

i znów Wyspiański...

- Tak... Pod warunkiem że teatr jest świątynią. A "obecność aktora będzie wyrzutem i spowiedzią". To też Wyspiański. Kiedy bytem prezesem ZASP-u jak oszalały walczyłem o etos artysty. Niekoniecznie wszystkich do tego przekonałem.

Swoim monodramem przekonuje Pan do wiary w poezję?

- Tak, w poezję, ale nie w poetyzowanie. Za Wyspiańskim można powtórzyć, że za dużo mamy dziś teatralizacji życia, czyli poetyzowania właśnie. Wciąż brakuje czynu, argumentów, budowania wspólnej Europy.

A propos argumentów. Przed paroma laty powiedział mi Pan, że w Niemczech poznał siebie jako typowego Polaka: irracjonalnego, chaotycznego i nie umiejącego dyskutować na argumenty...

- Wszystko to podtrzymuję. Czerwone światełko nadal się świeci. Ale też nauczyłem się tam rzeczowości, która pozwoliła przetrwać mi prezesurę ZASP-u.

Akceptuje Pan współczesny teatr, jego język, poruszane problemy?

- Mamy wielu młodych, naprawdę zdolnych reżyserów. Oni inaczej mówią o swoich problemach, a wolność przyjmują jako rzecz naturalną. Sądzę jednak, że powinni chcieć o niej dyskutować, po swojemu, także w teatrze. Niech nazywają świat własnym językiem, swoją metaforą, byle nie po chamsku, nie głupio, bez tępej agresji.

Wciąż rozmawiamy o teatrze...

- Bo teatr jest dla mnie najważniejszy.

A przecież, w tym roku strzela Panu czterdzieści lat od debiutu filmowego.

- "Dancing w kwaterze Hitlera", pierwsza główna rola.

Wcześniej była "Jowita" i Pańskie trzaśniecie drzwiami.

- Faktycznie. Zdjęcia na ulicy Poselskiej w Krakowie. Nie chcieli mi za tę rólkę zapłacić, więc się zdenerwowałem i wychodząc strzeliłem drzwiami. To wszvstko prawda. A potem zaczął sie wspaniały ciąg filmów: "Brzezina" Wajdy, "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie" Kutza, "Gorączka" Holland - gdzie grałem wbrew sobie. Zresztą podobnie jak w "Magnacie" Bajona - nikt by mnie tak eksperymentalnie nie obsadził jak on, czy w "Sowizdrzale" Kluby. Jednak najczęściej grałem romantyków, trochę rozwichrzonych marzycieli... Ważnym doświadczeniem był mój udział w filmie "Katyń", a wcześniej w obrazie "Karol, człowiek, który został papieżem", gdzie zagrałem ojca Karola Wojtyły. A teraz jestem po pierwszej serii zdjęć do filmu o Emilu Fieldorfie "Nilu", legendarnym generale Kedywu. Wziąłem udział w odsłonięciu jego tablicy w krakowskim parku Jordana. Wiosną znów będę w Krakowie, bo tutaj przewidziane są kolejne zdjęcia. Reżyseruje Ryszard Bugajski, a ja po paru latach mam znów główną rolę w filmie.

Kiedyś tak się zdarzyło, że na ekranach kin, jednego roku, było pięć filmów z moimi głównymi rolami.

- To było kiedyś...

A jeszcze były "Dzieje grzechu" i rola Alberta w "Seksmisji", która przyniosła Panu największą chyba popularność.

- To było dla mnie dość zdumiewające, że odnalazłem się aktorsko w komedii wszech czasów. No, cóż, Julek Machulski jest zdolnym scenarzystą i reżyserem.

Odrzucił Pan wiele proponowanych ról?

- Kilka. I niektórych żałuję, np. kanclerza Zamoyskiego w "Kanclerzu".

A Pańscy mistrzowie - wielu ich Pan miał?

- Moim mistrzom - reżyserom filmowym, wszystko zawdzięczam: otwarcie głowy, wrażliwości, wewnętrznej aktywności. Wajdzie - wyzwolenie we mnie odwagi do grania, przyjemność ryzyka, Kutzowi - prowadzenie krok po kroku. Moi mistrzowie zarazili mnie gorączką twórczą, dzięki nim mogłem być bezinteresowny w kalkulacjach przy swoich dalszych wyborach. Podczas pracy nad konstrukcją roli ważny jest rodzaj transu, rauszu, w który się wchodzi. Oni ten rausz wyzwalali. Najważniejszym darem, jaki w zawodzie otrzymałem, to właśnie ludzie, wspaniali twórcy, których spotykałem i spotykam w życiu. Ten Wyspiański prezentowany przeze mnie samotnie, w Krakowie, w monodramie, z wyobrażonymi, śnionymi postaciami - to jest owoc "urabiania" mnie od środka przez wspomnianych mistrzów... Lubię film, kamerę.

I ona Pana lubi...

- Może dlatego, że jestem przed nią szczery, że potrafię się przed nią odkrywać. Wiem, wiem, to brzmi nieco narcystycznie.

Ma Pan też na swoim koncie seriale.

- Z otwartą przyłbicą polecam telewizyjną "Reginę" Teresy Kotlarczyk - serial dobry, mądry, niebanalny i o ważnym temacie. Była też telenowela "Plebania". Spróbowałem, dziękuję.

Czym zatem jest dla Pana aktorstwo?

- Nie wiem, czy to czas zrobił ze mnie błazna, czy własna megalomania wywołała poczucie, że słowa wielkich, które padały z moich ust, czy z ust moich kolegów, miałyby zwykłych zjadaczy chleba w aniołów przerobić... Nie chciałoby się wszystkiego oddawać kabareciarzom, bo ich celem jest jedynie dobry żart. A za nami, "komediantami narodowej sceny", kryje się tęsknota, liryzm, refleksja, która widzi człowieka szerzej niż satyryk. W aktorze jest trochę z błazna, trochę z fiłozofa, mędrca lub po prostu poety. Filtr liryczny pozwala zobaczyć człowieka w całym jego bogactwie. Choć to liryzowanie jest dość męczącą skłonnością. Ale w byciu komediantem jest też akt pokory wobec wielkich słów autorów. Myśląc o misji w aktorstwie trzeba pamiętać o pokorze. O tym, że aktor jest w pewnym sensie złodziejem słów zabierającym autorom kawałki ich tożsamości. Taka jest nasza rola: ubierać cudzy kostium i cudze słowa kraść.

"Jasna twarz i ta rzadka sympatyczność dana od Boga, którą potocznie nazywamy wdziękiem". To słowa Kazimierza Kutza. Wie Pan o kim tak napisał?

- O młodym Łukaszewiczu. Wdzięczny mu jestem za te słowa. Ciekaw jestem, co by powiedział po latach. Na ile ta twarz ściemniała doświadczeniem, na ile zmądrzała goryczą, ile na niej zostało z entuzjazmu. Ile zostało z dziecka?

A zostało?

- Bardzo dużo. Zawdzięczam to mojemu wnukowi, z którym wciąż chodzę do piaskownicy. On był w trudnych chwilach moją emigracją wewnętrzną. To on powoduje, że dopiero teraz jestem młody.

OLGIERD ŁUKASZEWICZ, aktor, absolwent krakowskiej PWST. Urodził się w 1946 roku w Chorzowie. Dwa lata po debiucie w krakowskim Teatrze Rozmaitości przeniósł się do Warszawy, gdzie związany był min. z teatrami: Dramatycznym, Studio, Współczesnym i Narodowym. Od kilku sezonów jest aktorem warszawskiego Teatru Polskiego. Na scenie zaczynał jako amant rolami Walerego w "Świętoszku" i Wacława w "Zemście". Teatralnymi "patronami" Łukaszewicza są Franz Kafka-znakomita rola aktora w "Pułapce" reżyserowanej przez Jerzego Grzegorzewskiego i Tadeusz Różewicz. Aktor zasłynął też jako znakomity interpretator poezji i twórca monodramów. W filmie stworzył charakterystyczny typ człowieka subtelnego, neurastenicznego. Grał w obrazach m.in. Wajdy, Kutza, Majewskiego, Bajona i Machulskiego. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród. W latach 2002-2005 pełnił funkcję prezesa Związku Artystów Scen Polskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji