Artykuły

Aby nie skończyć w chlewie

Krakowski Salon Poezji. Księgę drugą "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza czytała Anna Polony. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Po dwudziestu czterech latach i trzech dniach od pierwszej lektury - zeszłej niedzieli rano wreszcie zobaczyłem na żywo Urszulę z powieści o samotności. Nic w tym dziwacznego. Gdy się na salonach słucha planet ulepionych z ciszy i słów - cuda w głowie błyszczą.

Pamięć tu harcuje bez litości, nakładają się czasy, mieszają opowieści, iluzję powleka skóra, realność traci ciało - karnawał w entej potędze. Mnie objawiła się Urszula. Anna Polony siedziała w złocistym fotelu. Filigranowa niczym Urszula i jak ona z archanielskim ramieniem wciąż uniesionym na wysokości głowy - Polony czytać miała "Zamek", drugą księgę "Pana Tadeusza". Miała, lecz póki co - bezruch godny tamtego w powieści o samotności, kiedy deszcz padał ponad cztery lata. Bezruch i czekanie na trzask, co obudzi.

Urszula, cudowna matriarchini, ocknęła się, gdy sierpniowy wiatr nagle złamał krzaki róż, wysuszył błoto na kamień i przysypał Macondo lepkim pyłem, przykrył nim na zawsze rdzę dachów cynkowych i stuletnie migdałowce. Polony drgnęła na trzask słowa "Zamek" we własnym jej gardle. Zaczęła czytać. "Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,/ Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole,/ Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudzą,/ Gdzie przestępując miedzę nie poznasz, że cudza!". Porządek poematu zamiatał bałagan realności. Z każdym wersem wracał świat i teatr, gdzie wszystko było jak Pan Bóg przykazał.

Po wyjściu z deszczowego skostnienia, Urszula obmyła twarz pomazaną sadzą i arniką, zdjęła z siebie strzępy wstążek, zeschłe jaszczurki i żaby, szkaplerze i stare naszyjniki arabskie, którymi była obwieszona na całym ciele, i rozpętała epokę porządkowania dokumentnie zapuszczonego świata. Czuła, że rodzinie grozi przygnębienie i upadek ducha, nie do pomyślenia za jej czasów. "Nie można żyć w takim niedbalstwie - wołała. - Jak tak dalej pójdzie, nas samych w końcu pożrą bestie". Już do końca nie zaznała spokoju.

Tropiła rozbestwione termity, dławiła mole w szafach, walczyła z ogromnymi czerwonymi mrówkami, co przeżerały fundamenty domu. Wietrzyła garderobę, płoszyła karaluchy owadobójczym proszkiem, niegaszonym wapnem zalewała gniazda robaków. Pokój po pokoju czyściła dom ze śmieci i pajęczyn, metodycznie, bezlitośnie, z lodowatą konsekwencją, czyściła aż do pokoju ostatniego, pokoju Mekmiadesa, gdzie Jose Arcadio Drugi od nie wiadomo jak dawna odczytywał zaklęcia pergaminów.

Kiedy otworzono drzwi - "musiała chwycić się futryny, żeby nie zemdleć od smrodu, ale wystarczyły dwie sekundy, by sobie przypomniała, że tam przechowywano siedemdziesiąt dwa nocniki pensjonarek, (...) - Boże święty! (...) Tyle starań, żeby cię nauczyć czystości i porządku po to, abyś skończył w chlewie! Jose Arcadio Drugi nie przestał odczytywać pergaminów. W splątanym kołtunie włosów świeciły tylko zęby z zielonym połyskiem i nieruchome oczy".

Czytała więc Polony. Po wyjściu z minuty wstępnego skostnienia, filigranowa filigranowością Urszuli, na złocistym fotelu zagubiona niczym na pokładzie majestatycznej brygantyny - cudowna matriarchini teatru, którego już nie ma, rozpętała znakomitą godzinę porządkowania dojmująco zabałaganionego świata teatralnego. Przez kogo? Czy muszę mówić? Czytała drugą księgę "Pana Tadeusza", czytała z maestrią dziś tak rzadką, że równą niemożliwemu. Czytała wprost z przeszłości. Żeby nas dziś nie pożarły bestie, choć przez godzinę. I żebyśmy jutro nie skończyli w chlewie. Czytała...

Polowanie z chartami na upatrzonego - miażdżyło termity siłowego unowocześniania klasyki. Dziewczyna w ogórkach - dławiła karaluchy scenicznego politykierstwa. Pani Telimeny anegdota petersburska - płoszyła czerwone mrówki teatralnego społecznikostwa. Nowy wybuch sporów o Kusego i Sokoła przepędzał pajączki genderowych dyskursów nawiedzonej młodzieży reżyserskiej. Finałowa wyprawa na grzyby była jak iskra skacząca w monstrualny stos wszelkiej dzisiejszej brzydoty scenograficznej. A później już tylko cisza.

Dobra cisza. Jakoś wyprostowały się kołtuny, przepadły też gdzieś połyski zielonych zębów naszych i naszych tępo gapiących się gał. Odór teatru siedemdziesięciu dwóch nieopróżnianych nocników pensjonarek - zwiądł na chwilę. Wróciło powietrze. A dalej - co?

"- Już nic nie mówi - powiedział Aureliano. - Umarła cichutka jak świerszczyk". Chwalić Boga - słowa te tyczą tylko Urszuli. I niech tak zostanie przez następne sto lat obojętne czyjej samotności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji