Artykuły

Ragtime... wytańczony

"Ragtime" w rez. Marii Sartovej w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Czas muzyki rag, początek XX wieku, to krótka, ale burzliwa epoka w dziejach Stanów Zjednoczonych. Musical to gatunek sceniczny wymyślony przez Amerykanów i do dziś przez nich hołubiony.

Z tych przesłanek łatwo wysnuć tezę, że musical "Ragtime" z muzyką Stephena Flaherty'ego, oparty na powieści Edgara Lawrence'a Doctorowa, musi mieć dla obywateli USA wyjątkowe znaczenie. Wprowadzeniu tego tytułu na afisz Gliwickiego Teatru Muzycznego, po raz pierwszy w Polsce, towarzyszyło więc wielkie zainteresowanie. Co do wysiłku wykonawców nadzieje się spełniły, co do wartości samego musicalu - niekoniecznie.

"Ragtime" nie plasuje się w pierwszej dziesiątce klasyki gatunku, przed wszystkim ze względu na kiepską konstrukcję. Terrence McNally (libretto) i Lynn Ahrens (piosenki) stworzyli opowieść utkaną z amerykańskich mitów i, niestety, schematów. Dwa wątki, z których tylko jeden zakończy się szczęśliwie, biegną niezależnie od siebie, zaś ich związanie postacią szlachetnej białej obywatelki jest po prostu sztuczne i nieznośnie sentymentalne. Dramaturgicznie nie jest to całość, lecz kalejdoskop poszczególnych numerów obliczony na popisy solistów. I w porządku, to się w musicalach zdarza. Jeśli już jednak się zdarzy, wtedy do roboty bierze się reżyser, który scala obrazki w spójną fakturę. Maria Sartova, reżyserka gliwickiego przedstawienia, miała taki pomysł - odwołanie się do poetyki filmu niemego, w którym sceny rozgrywają się na zasadzie osobnych etiud. Pomysł dobry, miejscami czytelny, tylko nie wykorzystany do końca. Struktura spektaklu co rusz łamie się, głównie w statycznych partiach solowych, przypominających raczej recital niż teatr. Na szczęście jest w tym spektaklu element, który podnosi ocenę całości o wiele punktów - choreografia Eleny Bogdanovich. W krótkich żołnierskich słowach - fenomenalna! Nietuzinkowa, idealnie wpisana w akcję, wykonana przez gliwickich tancerzy z niebywałą ekspresją. Mamy nadzieję, że Elena jeszcze do nas wróci!

Drugą zaletą spektaklu jest aktorstwo. Naprawdę czapki z głów przed wykonawcami, którzy z tej pretensjonalnej mieszanki "spraw ważnych dla Ameryki" wydobyli jednak jakiś dramatyzm, a z papierowych postaci - ślady życia. Wioletta Białk jako murzyńska matka Sarah nie tylko pięknie śpiewa, ale przejmująco, bez cienia maniery gra kobietę mierzącą się z okrutnym losem, zgotowanym przez rodaków. Ckliwości ustrzegł się Michał Musioł w trudnej, wymagającej "mentalnej" transformacji, roli Tatech, człowieka obcego na amerykańskiej ziemi, ale tego, któremu dane było dojść do majątku i sławy. Maria Meyer powściągliwością, a także ciepłem zdołała uratować postać Matki, w wersji autorów najbardziej chyba spiżową z ról.

"Ragtime" w Gliwickim Teatrze Muzycznym budzi niedosyt, ale warto go obejrzeć i posłuchać, bo to także piękna muzyka. Nie ma tu co prawda chwytliwych przebojów, ale orkiestra pod batutą Tomasza Biernackiego cyzeluje każdą nutę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji