Nie lubię tańca, który pokazuje
- Aktorzy często chowają się za swoją rzetelnością i profesjonalizmem, a ja chcę żeby w scenie, która została wyćwiczona, ten człowiek ze swoją emocją wyskoczył do mnie i wtedy jest sens spotkania się z widzem - mówi PAWEŁ MIKOŁAJCZYK, tancerz i choreograf odpowiedzialny za przygotowanie etiud ruchowych podczas tegorocznych Międzynarodowych Opolskich Dni Nowej Dramaturgii - ODRAMA.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z tańcem?
- Bardzo dziwnie. Wszystko zaczęło się od zakładu z kolegą. Był 1989 rok, przed moją maturą, jechaliśmy do Łodzi, do Teatru Wielkiego na spektakl Henryka Tomaszewskiego "Król siedmiodniowy". Przed samym spektaklem kolega się ze mną założył o to, czy nie poszedłbym do Henryka Tomaszewskiego i nie zapytał, czy by mnie nie przyjął do swojego teatru. I oczywiście bezczelnie poszedłem za kulisy, zapytałem, pan Tomaszewski zaproponował mi audycję. Pojechałem do Wrocławia, no i przyjął mnie do pracy. Wcześniej zajmowałem się amatorsko tańcem i teatrem w Domu Kultury. Pracowałem rok w Teatrze Pantomimy. Potem przeniosłem się do Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej do Poznania i jednocześnie rozpocząłem naukę w szkole baletowej. Zrobiłem dyplom. Pracowałem u Wycichowskiej pięć lat. Potem pracowałem w Teatrze Wielkim w Poznaniu jako tancerz - pierwszy solista baletu. Obtańczyłem całą klasykę, następnie wyjechałem do Karlsruhe. Tam tańczyłem w Badisches Staatstheater. Tańczyłem przez chwilę w Berlinie, ale tylko przez chwilę, ponieważ jakoś mi ten Berlin nie służył. Wróciłem z Niemiec i zostałem kierownikiem baletu Opery na Zamku w Szczecinie. Zlikwidowałem ten balet i założyłem Teatr Tańca przy operze. Odbyła się pierwsza premiera Teatru Tańca, po której zostałem wyrzucony. Okazało się, że to nie ten repertuar, że za ostro jak na Szczecin. Wróciłem do Teatru Wielkiego do Poznania. Znowu tańczyłem klasykę aż do momentu, kiedy nabawiłem się ciężkiej kontuzji. Teraz jest renta i już właściwie nie tańczę. Jeżdżę po Polsce i ustawiam choreografię. Współpracuję z różnymi reżyserami a czasem sam robię spektakl.
Czym jest dla Ciebie taniec?
- Taniec jest dla mnie językiem, którym porozumiewam się z otoczeniem. Niektórzy robią to za pomocą słowa, a ja, ponieważ nauczyłem się tańca do tego stopnia, że umiem nim operować dobrze, gdy nie umiem czegoś wyrazić słowem, porozumiewam się z innymi za pomocą ruchu i tańca. Nie ukrywam, że taniec jest też pewnego rodzaju pomysłem na życie, zawodem i chlebem. Taniec to kawał życia, bez którego nie mogę się obejść. Dwa lata temu miałem ciężką kontuzję nogi i przestałem tańczyć. Przeszedłem ciężką depresję. Nie mogłem się przestawić z tego mojego trybu życia - ciężkiej, fizycznej pracy, na takie nudne, normalne życie, gdzie wstaje się rano i zamiast tej ciężkiej pracy jest sklep, spacer z psem, itd. Nie używając tego języka, jakim jest taniec, przestałem żyć normalnie. Teraz znalazłem już sposób na obejście tych problemów, sam sobie ćwiczę w domu, muszę swój organizm utrzymać w ryzach, w tej chwili to już konieczność. Znalazłem coś, co wypełnia mi pustkę. Ponadto jest też sposobem na miłość i na odróżnienie się od innych, każdy z nas chce być inny i mieć coś ciekawego do powiedzenia, a ja najciekawiej wypowiadam się w tańcu.
A jakiego tańca nie lubisz?
- Złego tańca nie lubię, pustego, bez emocji. Nie lubię tańca, który jest oszustwem. Nie lubię musicalu, ale pewnie gdybym poszedł na dobrze zrobiony, to bym został do końca. Jednak z założenia ta forma mi nie odpowiada. Nie lubię tańca, który pokazuje - lubię taniec, który do mnie mówi.
Podczas tegorocznej ODRAMY będziemy mogli zobaczyć Twój monodram "Waiting", skąd pomysł na ten spektakl?
- Pomysł na monodram zrodził się stąd, że nie mogłem już występować w klasycznym repertuarze baletowym z powodu mojej kontuzji Jest takie powiedzenie, że jak ktoś już raz wszedł na scenę, to już trudno go z tej sceny zdjąć. Przez tę kontuzję stałem się nieprzydatnym artystą scenicznym i zostałem wyrzucony z teatru. Skumulowało się we mnie dużo negatywnych emocji, więc pomyślałem, że jedynym sposobem jest walka, nie tylko ta o przetrwanie, ale i ta odwetowa i postanowiłem zrobić spektakl. Nie umiałem wytłumaczyć, o co mi chodzi innym artystom, więc sam wszedłem na scenę. Pokazując to, jaki kiedyś byłem fajny, a dzisiaj już nie jestem, nie chcą mnie, a ja zaczynam czuć nie tyle niepokój, co zazdrość, że innym wychodzi, a mnie nie. Ten spektakl zrodził się ze złości, z niemocy, że nie jestem w stanie już robić tego, co robiłem wcześniej i zacząłem być najzwyczajniej w świecie zazdrosny. Stąd właśnie powstał pomysł na zrobienie tego spektaklu, nie używając przy tym rzeczy, jakich używałem do tej pory, czyli scenografii, dużej ilości tancerzy. Pozbyłem się również kostiumu - występuję nago w tym spektaklu, ze względu na łatwość komunikacji ruchowej. Nie mogę wykonać już wielu rzeczy technicznie i ta nagość, skromność wszystkich środków, pustka na scenie, pozwalają mi głębiej dotknąć mojej emocjonalności i uzewnętrznić się przed widzem. To nie jest próba wywołania skandalu. To jest po prostu sposób na wyrażenie tego, co mnie w tym ostatnim czasie spotkało.
Spektakl miał być pokazany tylko raz na pożegnanie z Poznaniem. Zaprosiłem znajomych, przyjaciół, wrogów. Później chciałem wyjechać i zapomnieć. Nie udało się. Wyjechałem, ale nie zapomniałem. Wydawało mi się, że jak zrobię ten spektakl to się oczyszczę, że będę mógł zacząć normalne życie. Nie zacząłem, złość wciąż się pogłębiała. Po jakimś czasie zaczęły przychodzić propozycje, żeby jeszcze raz pokazać "Waiting" w Poznaniu, potem na jakimś festiwalu, a teraz w Opolu. Okazuje się, że to, co wydawało mi się komunikatem tylko dla znajomych, jest również komunikatem dla ludzi zupełnie obcych, którzy mnie nie znają. Nie podchodzę ekshibicjonistycznie tylko do swojego ciała, ale także do własnych przeżyć, emocji, własnej historii, która w spektaklu nie układa się w logiczną całość. Moja emocjonalność jest na tyle prawdziwa, że ludzie oglądając ten spektakl nie wychodzą w trakcie, co jest oczywiście pewnego rodzaju nagrodą dla mnie. Pozbyłem się wszelkiego rodzaju atrakcyjności teatralnej, a ludzie i tak chcą na to patrzeć. Bardzo mocno przeżywam ten spektakl, raz ze względów fizycznych, żeby to w miarę dobrze pokazać, a dwa, że jednak za każdym razem mam ten stres, taki cholerny niepokój, że wychodząc na scenę opowiadam ludziom historię swojego życia, a tak naprawdę, co ich to obchodzi. I za każdym razem mam taki wielki lęk, który mnie trochę blokuje. W ogóle jestem histerycznym artystą i zawsze przed dużymi wyzwaniami przychodziły mi do głowy pomysły pod tytułem - "uciekam z teatru". Na szczęście ta histeryczna trema z chwilą, kiedy wychodzę na scenę mija i nie zastanawiam się nad nią. To tak jak skok ze spadochronem. Boisz się skoczyć, a jak już skoczysz, to lecisz.
Teraz tworzysz choreografię do różnych spektakli, pracujesz z różnymi reżyserami i to wypełnia w jakiś sposób tę pustkę, ale czy w pełni Cię to satysfakcjonuje? Czy spełniasz się w tym?
- Tak, spełniam się. Na szczęście zdarza mi się pracować z takimi reżyserami, którzy biorąc mnie do pracy, nie zamawiają u mnie "tanuszków", tylko współpracę, która polega na tym, że ja tworząc jakiś ruch, czasami burzę koncepcję reżysera. Pozwalają mi mocno ingerować w to, co sobie wcześniej założyli. Często jest tak, że z wcześniejszych rozmów z reżyserem wynika to, że przyjeżdżam popracować tylko nad jedną, dwoma, czy trzema scenami, a robię dwadzieścia scen. Zdarzają się jednak reżyserzy, którzy buntują się i chcą tylko takie "tanuszki", ale na szczęście Bóg jest dla mnie łaskawy i takich szybko usuwa z mojego życia.
A choreografia, praca nad nią?
- Choreografię trzeba wymyślić bezpośrednio pod konkretnych ludzi, którzy pracują w spektaklu i ten ruch, nad którym się pracuje, trzeba przetworzyć przez siebie, przez aktorów, przez własną emocjonalność i własne przeżycia. Sceny, które robię, nie są sztucznie nadęte, nie ma w nich takiego patosu komercyjnego. Jest zbiór podstawowych emocji, naszych relacji z aktorami na sali prób i poza nią. Myślę, że w tej całej sztuczności, wyćwiczonych scenach, jest zachowana prawda, przez co te sceny są komunikatywne dla widza, który przyjmuje je bez żadnych oporów. Przecież nie wystarczy skakać na scenie, bo tak jest w scenariuszu, czy taka jest potrzeba chwili, tylko ten skok musi wynikać z jakiejś emocjonalnej potrzeby.
Jednak nie każdemu ruch, który narzucasz odpowiada.
- Lubię narzucać ruch, przed którym aktor czy tancerz się broni. Kiedy słyszę: "Mikołaj, nie stawiaj mi tego, bo ja nie umiem tego zrobić", wtedy już wiem, że właśnie tylko to temu aktorowi czy tancerzowi będę kazał zrobić. I przychodząc następnego dnia na próbę, zaczynam właśnie od tego. Nie zawsze, ale w przytłaczającej większości przypadków, to się sprawdza. Opór aktora czy tancerza jest tak silny, że zaczyna walczyć ze sobą, z tym ruchem i wtedy wychodzi prawdziwa emocja człowieka zmagającego się z formą na scenie. A przecież najważniejsza w teatrze jest emocja. Jeżeli w jakimś geście aktora znajdę kawałek jego prywatnej osoby, ten gest musi się pojawić na scenie. Lubię też współpracować, szukać razem z aktorami, ale są czasami takie historie, kiedy nie mogę odpuścić i jestem w stanie walczyć z dyrektorem, z aktorami i z reżyserem na raz. Mogą mnie wyrzucić, ale jeżeli czuję, że coś jest ważne, to będę walczył o to do końca.
Czyli to NIE ze strony aktora - nie zawsze - ale często, jest Twoim sposobem na pracę. I poprzez to NIE odnajdujesz w nim jego "prawdziwe ja".
- Dokładnie. Aktorzy często chowają się za swoją rzetelnością i profesjonalizmem, a ja chcę żeby w scenie, która została wyćwiczona, ten człowiek ze swoją emocją wyskoczył do mnie i wtedy jest sens spotkania się z widzem. Będąc widzem w teatrze, czasami chcę się wzruszyć, czasami chcę się ponudzić, pod jednym warunkiem, że w tych długich, nudnych scenach pojawia się ta wzruszająca chwila poznania prawdziwej osoby. Dlatego powstał "Waiting", z tego wkurwienia na moich kolegów, którzy świetnie skaczą i mogą coś tam zrobić, a moje ciało mówi "nie", a ja mam tylko tę swoją emocjonalność, to, czego mi zawsze brakowało u tancerzy i aktorów.
Zdarza się, że zaczynając pracę, znasz aktorów, wiesz jakimi są ludźmi i w takiej sytuacji jest Ci łatwiej dopasować do nich gesty, ruchy. Ale kiedy widzisz aktorów po raz pierwszy, to jak przebiega ta współpraca?
- To zależy od tego jak się wcześniej umówię z reżyserem. Podczas pracy nad spektaklem "Nieśmiały na dworze" umówiliśmy się z Krzysztofem Rekowskim, że prowadzę rozgrzewki przed próbami i to pozwoliło mi na poznanie możliwości ruchowych aktorów, ale przede wszystkim ich samych. To jest idealna forma współpracy, ale są też teatry, gdzie przyjeżdżam "na gotowe". Wtedy jest to męczarnia, wiem o czym ma być spektakl, ale nie znam aktorów. Zaczynam wtedy szukać, wymyślać, cudować, pokazywać tysiące wersji, z których żadna mi się nie podoba, wymyślam coś na poczekaniu, a to nie o to chodzi. Staram się więc jak najczęściej przebywać z aktorami, by ich poznawać i dostrzec to, czego mi brakuje.
Podczas tegorocznej ODRAMY pojawią się po raz pierwszy etiudy taneczne bazujące na współczesnych dramatach. Czy już je przygotowujesz?
- Czytałem dramaty. Wiem, o czym są, ale nie umiem znaleźć takich dwóch zdań dotyczących każdego z nich, na których mógłbym bazować. Wiem jednak, że te etiudy nie będą opowiadały historii, tylko będą wyrażały emocje. Myślę, że będą one dotyczyły mojego stosunku do tych tekstów. Nie chcę składać jakiś górnolotnych obietnic, bo po prostu nie wiem. Trochę się tego boję, ponieważ nigdy czegoś takiego nie robiłem. Jest to dosyć trudne, ale podniecające. To nowe doświadczenie umożliwi mi odkrycie umiejętności radzenia sobie w takiej sytuacji: mało czasu, jakiś temat i jakaś emocjonalność. Z tej niewiedzy wyjdzie coś ciekawego.