Artykuły

Czarno-białe klocki

O JERZYM WASOWSKIM, w dwudziestolecie Jego śmierci, z żoną Marią Wasowską rozmawia Grzegorz Turnau.

"Grzegorz Turnau: - Pani Mąż mawiał, że komponowanie jest dla niego - najmniej nudnym sposobem zarabiania na życie. Ile było w tym prawdy, a ile autoironii i zwykłej skromności? Czy rzeczywiście muzyka była tylko dodatkiem do pasji poznawania świata?

Maria Wasowska: - Chyba sobie wmówił, że to taki najmniej dotkliwy sposób utrzymania rodziny...

Zawsze kojarzył mi się z Leonardem da Vinci - ze względu na ogromną wiedzę i talenty w różnych dziedzinach. Również czysto praktycznych, domowych - umiał na przykład precyzyjnie wykonać szafki czy półeczki, realizując moje pomysły. Najpierw go szokowały, czemu dawał wyraz: - Maryniu, tyś chyba oszalała! (tylko przy podobnych okazjach zwracał się do mnie - Maryniu). Był też świetnym introligatorem, miał zdolności graficzne.

Przed wojną chodził na wykłady z medycyny. Pasjonowało go wszystko, co było związane z budową ucha, oka. Interesowało go, jak człowiek widzi i dlaczego tak widzi, i dlaczego słyszy tak, a nie inaczej, dlaczego niektóre zestawy dźwięków są przykre, a inne - przeciwnie. Inną jego pasja była krystalografia. Miał też ogromną wiedzę filozoficzną, psychologiczną. Skończyłam przy nim nielichy uniwersytet. Nie było prawie pytań, na które nie umiałby udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Jednej tylko rzeczy nie mógł mnie nauczyć - matematyki.

- Pani Mąż ukończył Politechnikę?

- Politechnikę: elektryczność - prądy słabe.

- Stąd jego praca w Radiu?

- Poszedł tam na praktykę.

- Pan Jeremi Przybora wspominał: wrzesień '39, wokół koszmar wojny, a oni siedzą w amplifikatorni i słuchają jazzu...

- To było na Zielnej: Jeremi jako dzielny spiker, Jerzy w charakterze technika.

- Czy Pan Jerzy już wtedy komponował?

- Tak. Mam nawet takie dwa preludia ŕ la Chopin, które napisał. Zaczął grać, jak miał pięć lat. W mieszkaniu był instrument, on był jedynakiem, co prawda miał braci przyrodnich, ale mocno starszych, mieszkali zresztą za granicą. Samotne dziecko dojrzałych rodziców, świetnie umiał się sobą zajmować. Zauważył, że jest taki duży mebel z biało-czarnymi klockami, które wydają dźwięki. Skoro wydają dźwięki, to trzeba je zbadać. Okazało się, że z tych dźwięków można zagrać szlagier, który śpiewa gosposia. Tak sobie kombinował, komponował i zaczął nawet zapisywać. Gdy miał kilkanaście lat, ktoś z rodziny zwrócił matce uwagę, że może warto byłoby go gdzieś posłać. Posłali go do szkoły im. Chopina. Poprosili, żeby coś zagrał. Zagrał. Powiedzieli: bardzo ładnie, ale o takim jazzie mowy nie ma! No to już więcej nie poszedł. To był początek lat 30. Gdyby się poważnie zajął pianistyką, już przed wojną byłby świetnym i znanym pianistą.

- I tak był pianistą nieprzeciętnym...

- Miał ogromne wyczucie stylu i wspaniałą pamięć muzyczną. Nie przepadał za Beethovenem - mówił, że Beethoven i Wagner za bardzo hałasują - ale gdy kiedyś poprosiłam go, żeby mi zagrał jedną z sonat Beethovenowskich, zagrał nadzwyczajnie, choć a vista czytał nuty fatalnie.

- Poznali się Państwo w 1945 roku...

- Dostałam pracę w Kurierze Codziennym, którego naczelnym był ojciec Jerzego, profesor Józef Wasowski. I tam po raz pierwszy usłyszałam, że profesor ma nadzwyczajnego syna.

Kiedy umarła moja matka, miałam 10 lat, więc opiekę nade mną sprawowała rada: ciotka Mysłakowska, Helena Buczyńska - świetna aktorka i przyjaciółka mojej matki, brat, wuj. Buczyńska napisała sztukę Obcym wstęp wzbroniony, premiera odbyła się we wrześniu 1945 r. Akcja toczyła się w kawiarni aktorskiej, w pomieszczeniu dla personelu. W roli pianisty wystąpił Jerzy Dargiel (żołnierz batalionu Parasol), ale na fortepianie grał za niego, za kulisami, Jerzy. Po premierze odbył się bankiet w hotelu Polonia - jedynym przyzwoitym gmachu w zburzonej Warszawie. Pani Helena powiedziała: - Słuchaj, obok ciebie będzie siedział Jurek Wasowski. - Ten wybitny syn? - Tak.

Z jednej strony miałam Wasowskiego, z drugiej poetę-lotnika Mieczysława Pawlikowskiego (późniejszego aktora), który wrócił świeżo z Londynu. Wasowski poruszał wyłącznie tematy kulinarne: - Poproszę o sałatkę itp., itd. Około trzeciej nad ranem poprosił mnie do tańca. Tańczył nawet nieźle. I tak to się niby skończyło.

Ale wkrótce potem zaczęliśmy się widywać. Jerzy wynajął pokój w tym samym mieszkaniu, gdzie mieszkałam z Buczyńską. Zamieszkaliśmy pod jednym dachem i polubiliśmy się. Byliśmy z podobnego, inteligenckiego, warszawskiego środowiska. Wychowałam się w domu, gdzie się kupowało Wiadomości Literackie, wiedziałam, kto to jest Słonimski, kto to jest Tuwim i o czym piszą. On miał dom podobny, tyle że rozbity; rodzice się wcześnie rozeszli, ale żyli w bardzo przyjaznych stosunkach.

- Tuż po wojnie Pan Jerzy zaangażował się w teatrze.

- Najpierw pracował w radiu. Czytał po nocach listy zaginionych i poszukujących rodzin. Potem zaczął współpracę z teatrem, najpierw grał jako pianista, później zaangażowano go do roli rezonera we Wrogu ludu. Rozumiał, co mówi i klarownie podawał teksty. Bardzo dobry był też w roli pułkownika Pickeringa w Pigmalionie - inteligentnego słuchacza wynurzeń Higginsa.

- W filmie Robinson warszawski Pan Jerzy występuje w roli oficera Wehrmachtu, grającego na wyniesionym przed kamienicę fortepianie...

- ...pierwszą część Sonaty księżycowej. To było kręcone w latach 50.

- Ale tak naprawdę przyszło mu tworzyć przy pianinie Legnica w częściowo ocalałej kamienicy na Wilczej... Pan Przybora opisuje w Memuarach dramatyczną historię związaną z Państwa mieszkaniem.

- Sytuacja była straszna: kwaterunek i milicja zaplombowały mieszkanie, bo był na nie ktoś chętny. Jerzy został, by pilnować sprawy, ja poleciałam do radia na Noakowskiego i sprowadziłam dyrektora ze strażnikami. Odplombowali, pojechaliśmy po dziecko, które zostało na Saskiej Kępie w dawnym, wynajętym pokoju (właściciele mieszkania myśleli, że porzuciliśmy Grzesia na zawsze).

Naszym współlokatorem był Henryk Jungerwirth, kierownik taśmoteki Radia, nadzwyczajny człowiek. O tym, że wojna się skończyła, dowiedział się w 1947 r., za Kołem Polarnym u znajomych. Został aresztowany, bo podejrzewano go o szpiegostwo. Znał parę języków obcych, zaangażował się do pracy na dawnych ziemiach polskich, uczył w szkole. Ktoś doniósł, że ma złote pióro. Złote pióro?! Szpieg! Siedział w celi śmierci dosyć długo i nie przyznał się. Gdyby się przyznał, to by go rozwalili. A tak wysłali go za Koło Polarne. Przyjaźnił się z Biligiem, pierwszym prezesem Polskiego Radia - to właśnie on wyciągnął go z obozu. W 1956 r. wyjechał do Izraela, bo bał się Rosjan. Potwornie tęsknił i szybko umarł. To tragiczna postać; ale dzięki niemu mamy to mieszkanie.

Jerzemu zaproponowano powrót do Polskiego Radia, ale powiedział, że ma żonę w ciąży i owszem, wróci, ale musi dostać mieszkanie; parę razy okazał się taki dziarski, kiedy chodziło o najbliższych. Jungerwirth zobaczył, jak wygląda nasze życie z dzieckiem w ciasnym pokoiku na Saskiej Kępie i powiedział, że właśnie się zwolniło mieszkanie na Wilczej (mieszkał tu szwagier członka Komitetu Centralnego, ale nie odpowiadał mu rozkład): - Ty możesz dostać jeden pokój, bo to dla mnie za dużo. Ja byłam wtedy aktorką, a artystom należały się pokoje do pracy. Potem chcieli nam dokwaterować na miejsce Jungerwirtha skrzypka z żoną w ciąży. Pojechałam do dyrektora Pańskiego (Jerzy Pański, prawa ręka Sokorskiego, a przedtem dyrektor generalny wszystkich teatrów) i powiedziałam: - Panie dyrektorze, skrzypiec to ja nie znoszę...

Jerzy bardzo przeżywał wizyty kwaterunku; jacyś ludzie przychodzili, wymierzali, pytali, co i jak - takie nękanie. Sprawy urzędowe załatwiałam sama i tylko go błagałam, żeby się nie odzywał. Czasem był przerażony, że ma w domu tak upiorną babę, ale ja się specjalnie tak zachowywałam, jakbym była babką Chruszczowa.

- Pan Jerzy był w każdym calu człowiekiem delikatnym i łagodnym...

- Tak, ale parę razy wyprowadzono go z równowagi. Kiedy był szefem mikserów (reżyserów dźwięku), nie mogąc dojść do głosu na jakimś zebraniu walnął pięścią w grubą szybę leżącą na biurku - szkło się posypało. Nastała cisza i Jerzy mógł spokojnie porozumieć się z kolegami. Temperamenty mieliśmy różne, ale podobne gusta - literackie, muzyczne... Oczywiście poza tym, że on nie znosił historii, a ja matematyki. No i bardzo się przyjaźniliśmy, lubiliśmy się po prostu, co nie zawsze idzie w parze z ogromnym uczuciem.

- Jeszcze ten Beethoven...

- Ale oboje uwielbialiśmy Rachmaninowa. I nie mieliśmy serca do muzyki współczesnej. Jerzy mówił, że jeżeli czegoś nie rozumie, to nie może wygłaszać opinii. Uważał, podobnie jak ja, że sztuka musi wzbudzać w człowieku emocje i raczej pomagać mu żyć, bo życie jako takie jest i tak dosyć ciężkie. Literatura, która mówi, że i tak zdechnę, nie jest mi potrzebna do życia. Mnie jest potrzebna nadzieja.

- Pytany, czemu tyle czasu i energii poświęca twórczości dla dzieci, odpowiadał, że już tylko dla dzieci wypada pisać ładną muzykę... Czyli - z dobrą nadzieją.

- Uważał, że należy ją ludziom dawać. Był człowiekiem łatwym we współżyciu, ponieważ był świetnie wychowany. To był pogodny i równocześnie piekielnie smutny facet. Prawdopodobnie brało się to z ogromnej, ścisłej wiedzy o tym Bożym świecie i z niewiary, że żywot człowieka ma jakiś głębszy sens. Myślę, że dlatego tylu rzeczy się uczył: szukał sensu. I pomagało mu żyć ogromne poczucie humoru. Lubił się wygłupiać.

- Wyrafinowane i błyskotliwe poczucie humoru często bierze się z głębokiego smutku...

- ...a wielcy prześmiewcy byli na ogół smutnymi ludźmi.

- Czy nie sądzi Pani, że postać Pani Męża i jego twórczość zasługują na prezentację wykraczającą poza stereotyp (jakkolwiek genialny) Starszego Pana?

- Będziemy robić stronę internetową (www.wasowski.pl). Uważam, że to mu się należy. I należy mu się płyta autorska, która się niebawem ukaże: trzypłytowy albumik Wasowski da się lubić. To śmieszne, że on nie miał nigdy autorskiej płyty. Będzie dużo z Kabaretu..., ale też utwory pisane z Młynarskim i dawniejsze piosenki z różnymi autorami, np. z Brokiem.

- Warszawa da się lubić...

- Tak, to właśnie jest tekst Bronisława Broka. Wie Pan, że prawie nikt nie wie, że muzyka jest Jerzego? Albo Złoty pierścionek...

Strona internetowa to powinien być portret prawdziwego warszawiaka. Jerzy był bardzo związany z Warszawą. Za największy swój wyczyn uważał ponowne uruchomienie sygnału radia na Zielnej w 1939 r. (ten sygnał usłyszał Przybora, co skłoniło go do powrotu do miasta). Jerzy naprawdę był niezwykle skromnym człowiekiem, ale jedno odznaczenie naprawdę chciał mieć - i nigdy go nie dostał. Myślę o odznace Zasłużony dla Warszawy; przedtem ją dawali 17 stycznia na rocznicę wyzwolenia.

Dostał za to odznaczenie Zasłużony dla kultury, które upoważniało do zakupu biletu poza kolejką. Kiedy chodziliśmy do kina, podpuszczałam go, żeby to pokazywał. On mówił z wyrzutem: - Maryniu!. Nigdy z tego nie skorzystał.

Byliśmy wychowani na tej samej literaturze. Ja książki połykałam, a on je porządnie, dosyć wolno czytał. W czasie wojny przekotłowałam podstawy literatury światowej. Mówiono nam, że jak Polska będzie wolna, to nie będzie potrzeba niewykształconych bałwanów, tylko ludzi kulturalnych, oświeconych, którzy mogą coś zrobić dla ojczyzny. Wiem, że dzisiaj to brzmi dosyć naiwnie... Jerzy grał od piątego roku życia, a ja czytałam od piątego roku życia. Ale pamiętam tylko książki, które na mnie zrobiły wrażenie, natomiast on pamiętał wszystko, co przeczytał.

Była taka książka Jaś-Ptaś, którą pamiętaliśmy oboje z dzieciństwa. I - zabawne, ale prawdziwe - to bardzo nas zbliżyło. Potem przez wiele lat bezskutecznie jej szukaliśmy. Nasz syn, Grzesiek, też szukał i wreszcie znalazł. Gdy Jerzy leżał w szpitalu po pierwszym zawale, Grzesiek poleciał do niego z tą książką.

- Domyślam się, że jako pracownik radia Pani Mąż musiał się zmagać nie tylko z Jasiem-Ptasiem.

- Były ideologiczne dokształcania, czasochłonne i potwornie nudne. Przysyłali jakichś cymbałów partyjnych, którzy niewiele mieli do powiedzenia. Po dwóch takich seansach Jerzy poszedł do władz: - Panie dyrektorze, to jest naprawdę strata czasu, całą tę literaturę - Marksa, Engelsa, Lenina to ja mam w domu i naprawdę nie mogę wysłuchiwać takich prymitywnych wywodów. I dostał oficjalne zwolnienie.

Ale odejdźmy od tych smutnych przypadków i wróćmy do muzyki Jerzego.

- Wspominał, że samo komponowanie to była rzecz ulotna, zwiewna i przyjemna, natomiast galerniczą pracą nazywał proces rejestracji i instrumentacji. Był człowiekiem o ścisłym umyśle, konstruowanie partytury było dla niego zadaniem z pogranicza matematyki i architektury.

- Tak, mówi się zresztą, że muzyka ma wiele wspólnego z matematyką - jest to dla mnie przykre stwierdzenie.

- A co w muzyce było dla niego najmniej nudne? Matematyka czy metafizyka? Konstrukcja czy emocja? Jest przecież autorem najbardziej wzruszających fraz muzycznych w polskiej muzyce mniejszej, jak mawiał pan Przybora...

- Działali na tej samej fali. Jerzego niesłychanie bawiło dopasowywanie melodii do tekstu poetyckiego. Jeremi pisał teksty dosyć trudne, Jerzy stawał na głowie, żeby uwypuklić sens. Natomiast jak się zaczynała instrumentacja, aranżacja - to był dla niego straszny mozół. Ale w zapisie był perfekcyjny. Kiedyś mu powiedziałam, że to jest szatańska pycha, że chce być lepszy od Mozarta...

- Musiał studiować na własną rękę kontrapunkt, zasady instrumentacji. Mówił o swoim samouctwie, wyraźnie odróżniając je od nieuctwa. Dziś rynek tzw. muzyki popularnej jest opanowany przez różnej proweniencji samouków bądź nieuków (sam zaliczam się do jednej z tych kategorii). Jednak Pani Męża samouctwo doprowadziło do członkostwa w Związku Kompozytorów Polskich. Jak wyglądała jego droga?

- Mistrzem Jerzego był Rimski-Korsakow i jego książki o instrumentacji. Miał ogromną literaturę i z niej korzystał. Ale mnóstwo wiedział i bez książek. Najpierw zjawiała się melodia, którą zapisywał. Potem badał, dlaczego to tak brzmi, a nie inaczej.

- Czy Pani czasem się wtrącała?

- Nie. Ale byłam pierwszym słuchaczem. Miałam piekielną pamięć, starsze ode mnie rodzeństwo było wychowywane na jazzie, miałam w głowie naprawdę dużą bibliotekę muzyczną. Jerzy pytał: - Czy to ci coś przypomina?. Raz mi się to zdarzyło i zanuciłam - spojrzał na mnie niechętnie. Na drugi dzień mnie znowu poprosił i mówi: - A teraz? - Teraz jest w porządku. I to było dla niego najważniejsze: nie korzystać z cudzego talentu. A poza tym pytał o ogólne wrażenie - czy mi się to podoba. Niestety - zawsze mi się podobało...

Kiedy pracował nad instrumentacją, to wszystko było - z głowy, czyli z niczego. Rzadko podchodził do pianina, tylko dla kontroli.

- Czy była jakaś cenzura, pytania o autocytaty?

- Nie. Wydaje mi się, że on miał swój styl i że ten styl jest rozpoznawalny.

- Uwielbiał półtonowe przebiegi we frazie melodii, co jest szalenie trudne do wykonania dla wokalistów. Złapałem się na tym, że po paru miesiącach obcowania z nutami Pana Wasowskiego sam zacząłem takie półtonowe zawijasy stosować...

- To dobry wzór! Po śmierci Jerzego przyszedł do mnie pan Maciej Małecki i prosił, żebym mu dała jakieś partytury, bo jest wykładowcą na Akademii i chce je studentom pokazać. Potem powiedział, że bardzo dużo się na tych partyturach nauczyli.

- Te partytury są zarazem dobrymi grafikami...

- Rzemieślnik musi pisać tak, żeby to było czytelne i nie sprawiało nikomu kłopotu, a na bazgranie może sobie pozwolić mistrz - to było powiedzenie Jerzego. Uważał się za przyzwoitego rzemieślnika.

- A na pytanie, czemu nie chce, by nazywano go kompozytorem, odpowiadał: - Czy ktoś, kto kilka razy w życiu dogonił tramwaj, nazywany jest sprinterem?. Skąd decyzja o byciu rzemieślnikiem-kompozytorem?

- To były lata 40., pracował wtedy jeszcze w teatrze. Zaczęto zamawiać u niego ilustracje muzyczne do sztuk: piękny motyw skrzypcowy do Dwóch teatrów Szaniawskiego (zagrał tam rewelacyjnie Autora), muzykę do Szklanej menażerii i wiele innych. Finansowo też było nieźle, chodziliśmy dużo po knajpach. Było to miłe odreagowanie wojny. Po pewnym czasie zorientowałam się, że Jerzy zaczyna grzęznąć w teatr, a ja uważałam, że powinien coś zrobić ze swoim talentem muzycznym. Już wtedy na szczęście zaczął pisać dużo dla radia: ilustracje, piosenki dla dzieci, no i zaczął się Teatrzyk Eterek. Dyrekcja Radia chciała, żeby tam wrócił, obiecali mieszkanie, resztę już Pan wie...

***

- A jak było z końcem Kabaretu...? Jeremi Przybora zawsze mówił, że nie do końca wiedział, dlaczego tak się stało. Strach pomyśleć, co by było, gdyby się wówczas skończyła też i współpraca autorska.

- Jerzy współpracował z Jeremim do końca życia. Nie chciał już występować, bo źle się czuł. Chodziło o to, by odejść w odpowiednim momencie, w pełni powodzenia.

- W 1967 r. zaczęły się Divertimenta...

- Tak, doskonałe Divertimenta, ale to już było co innego.

- Dziś widać, że w Kabarecie aktorem z krwi i kości był właśnie Pani Mąż.

- Ale Jeremi miał kolosalny wdzięk.

- Czy kompozytor ingerował czasem w tekst?

- Bardzo delikatnie; czasami się złościł. Ale to było zawsze z pozycji starszego brata. Przybora świetnie to wyczuł: on jest taki niefrasobliwy, co to się tu kocha, tam kocha, a Jerzy? - jest taka piosenka Nie zakocham się tej wiosny...

- Cała kreacja Starszych Panów była na tym oparta - jeden lekko już zmęczony i znużony niefrasobliwością przyjaciela, drugi wciąż naiwnie zdumiony światem.

- Nie chciałabym, żeby z moich wypowiedzi wyłaniał się obraz człowieka bez skazy. Jerzy był strasznym łasuchem. W niedzielę często zostawał z Grzesiem, bardzo to lubił. A ja przeważnie pracowałam. Mieli wszystko, co trzeba - owoce, dużo słodyczy. Kiedyś po powrocie z teatru stwierdziłam, że po słodyczach nie ma śladu, a obaj panowie, bladzi, leżą na tapczanie. Zapytałam, co ich tak położyło. Okazało się, że próbowali upiec słodkie paluszki. Więc talentu cukierniczego Jerzy nie miał. Ale robił bardzo dobre nalewki.

Żałuję bardzo, że to ze mną Pan rozmawia, a nie z Jerzym. Byłaby to ciekawsza rozmowa - taka, jaką udało się Panu odbyć z Jeremim. Mimo dwudziestu lat oddalenia nie uzyskałam odpowiedniego dystansu do tej Niezwykłej Osoby, z którą miałam niezrozumiałe szczęście przeżyć 40 prawie lat...

Jerzy spędził wojnę u Zamoyskich w Trzebieniu. Jak padła Warszawa, pojechał do nich jako guwerner, uczyć dzieci muzyki. Szybko się z nim zaprzyjaźnili. Z panią Marią Zamoyską zaczęli prowadzić tajne nauczanie. Dzieci go uwielbiały, wspaniale uczył. W Polskim Radiu, kiedy był kierownikiem mikserów, napisał skrypt, bo jak werbowali pracowników, trzeba było ich przeszkolić".

Na zdjęciu Jerzy Wasowski (z prawej) z Jeremim Przyborą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji