Artykuły

Ulepiony z innej gliny

BERNARD ŁADYSZ świętował w Lublinie swoje 85. urodziny. To miasto było jak ziemia obiecana - powiedział. Wojna oszczędziła Lublin. Był najmniej zniszczony i zachował artystyczny klimat. Kultura kwitła. To mnie pociągało.

Joanna Biegalska: Dlaczego Lublin wybrał Pan na swój benefis?

Bernard Ładysz: Po wojnie w Lublinie stawiałem swoje pierwsze kroki jako śpiewak. Tu działał wówczas bardzo znany chór "Echo", z którym miałem zaszczyt występować. Miałem też przyjaciela repatrianta ze wschodu, pianistę Mieczysława Dawidowicza, który był w Lublinie dyrektorem szkoły muzycznej i często go odwiedzałem.

Wojna oszczędziła Lublin. Był najmniej zniszczony i zachował artystyczny klimat. Kultura kwitła. To mnie pociągało. Wspólnie z moją żoną Leokadią Rymkiewicz występowaliśmy w "Cyruliku sewilskim" w lubelskim Teatrze Muzycznym. Przyjeżdżałem też na koncerty. Występowałem między innymi na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Znałem dobrze kardynała Wyszyńskiego, w tamtym okresie jak jeszcze przebywał w Lublinie. Często siadywaliśmy przy stole. Kardynał traktował mnie jak swojego przyjaciela, to było niezwykłe. Ach, długo by gadać, Lublin był miastem jak ziemia obiecana. Ceniłem też tutejsze życie towarzyskie. Pamiętam znany wówczas i modny lokal "Europa", gdzie dawali pyszne zraziki i ćwiarteczkę.

Był Pan jedynym polskim śpiewakiem, który miał okazję występować z Marią Callas. Jak doszło do tego spotkania?

- Poznaliśmy się w 1959 roku przy okazji nagrania opery "Łucja z Lammermoor" w Londynie. Callas była przeciętnej urody, miała nadwagę, ale głos rekompensował wszystkie jej mankamenty. To była wielka diwa. Miałem możliwość bliżej ją poznać, obserwować, jaki ma sposób bycia, co lubi jeść, jak się ubiera. Muszę przyznać, że publiczność ją uwielbiała. Potrafiła jednocześnie zachować prostotę, wrażliwość i dobre serce. Dzisiaj tym wszystkim, którzy tak ryczą w telewizji i udają, że śpiewają, chciałbym powiedzieć, że talent i piękny głos daje Bóg i nic nie można na to poradzić. Po drodze są natomiast wszyscy, którzy starają się zepsuć dzieło Boże. Mam na myśli dyrektorów teatrów, reżyserów różnej maści i dyrygentów. Głos jest jak nieoszlifowany diament, musi być podparty warsztatem i techniką.

Szczyt Pana kariery przypada na trudne politycznie czasy dla artystów w Polsce. Nie przyszło Panu wtedy do głowy, żeby zostawić Polskę Ludową i wyjechać na zachód?

- Jestem kresowiakiem. Zawsze ciągnęło mnie do domu. Kresowiacy są ulepieni z innej gliny. Wrażliwi na muzykę i ludzką biedę. Śpiewam szeroko i żyję szeroko. Wychowałem się w Wilnie i to moje dzieciństwo zostało w moim sercu i umyśle, i oby Pan Bóg dał jeszcze parę lat podenerwować niektórych ludzi. Moja żona jest wciąż piękna. Czyż to nie fascynujące? Leokadia jest nadzwyczajną śpiewaczką, w której zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Też pochodzi z Wilna, ale poznaliśmy się w Warszawie, w przybytku wielkiej sztuki w Teatrze Wielkim, wtedy jeszcze przy ul. Nowogrodzkiej, gdzie mieściła się operetka. Przyszła na przedstawienie "Don Carlosa", w którym występowałem, tak się poznaliśmy. Później występowaliśmy razem z żoną w Zespole Pieśni i Tańca Wojska Polskiego. Były wspólne wyjazdy koncertowe po Polsce i za granicę.

Kiedy zaczęła się Pana przygoda z aktorstwem?

- Pierwszym filmem, w którym zagrałem, była "Lalka". Wszystkie filmy, w których wystąpiłem, traktują o uczuciach i patriotyzmie. Tego nie musiałem się uczyć, z tym się urodziłem. Jednak to dawne czasy. Dzisiaj wydaje mi się, że świat współczesny pogubił się w tymczasowości. Ludzie chcą mieć wszystko tu i teraz, nieważne, czy to przetrwa. Ważne, żeby na chwilę zabłysnąć w światłach reflektorów.

Dwóch Pana synów - Aleksander i Zbigniew - odziedziczyło talent wokalny. Są śpiewakami odnoszącymi sukcesy. Ma Pan więc godnych dziedziców...

- Wszyscy podkreślają podobieństwo naszych głosów. Aleksander jest dyrektorem i założycielem Małej Opery. Ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie. Ma wyjątkowo piękny i ciepły bas. Jest też uzdolnionym menedżerem. W 2000 roku założył prywatną instytucję zwaną Małą Operą. Wspólnie z firmą IBM Polska jest inicjatorem komputeryzacji Biura Obsługi Widzów w Teatrze Wielkim. Można go nazwać prekursorem marketingu operowego w Polsce.

Drugi mój syn, Zbyszek, potrafi swoim śpiewem wzruszać. Od lat mieszka i występuje w Norwegii. Jest kantorern w Luterańskim Kościele Norweskim. Zbyszek wie, po co śpiewa, chce coś powiedzieć swoim głosem. Ma trzy magisteria. Kończył wydziały: wokalny, kompozycję i fortepian w Akademii Muzycznej w Warszawie. Jako kompozytor porusza się w dwóch światach - klasycznym i jazzowo-folkowym. Jest autorem takich kompozycji, jak: I Symfonia, "Koncert na organy i orkiestrę" oraz utwór na baryton i orkiestrę smyczkową pt. "Samotność", skomponowany do tekstu Rilkego. Zbyszek pisze też małe formy improwizacyjne, których najlepszy wybór można znaleźć na płycie "Skandynawskie opowieści", nagranej na początku ubiegłego roku.

Moi synowie dają mi nadzieję, że wartości, jakim przez całe życie jestem wierny, nie odejdą wraz ze mną.

Zwykle koncertuje Pan w powiększonym składzie z pianistą Andrzejem Płonczyńskim i prowadzącą spotkania Ewą Kakicl Springer. W grupie raźniej?

- Tworzymy bardzo zgrany zespół. Andrzej Płonczyński to mój pianista od lat, znakomity kompozytor, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie w klasie fortepianu prof. Pawła Lewickiego. Karierę rozpoczął jako pianista wirtuoz. Współpracował z największymi artystami, takimi jak: Irena Santor, Anna German, Jerzy Połomski, Wiesław Michnikowski, Halina Kunicka, Mieczysław Fogg. Przez wiele lat był współtwórcą i akompaniatorem w programie "Podwieczorek przy mikrofonie", współpracował z Filharmonią Narodową, Reprezentacyjnym Zespołem Artystycznym Wojska Polskiego, Polskim Radiem, Telewizją Polską. Poznaliśmy się w młodzieńczych latach naszej nauki w Warszawie. Kochamy wspólnie występować. Drugi przyjaciel to Ewa Kakiet-Springer. Prowadzi koncerty i potrafi cudownie opowiadać o tym, co śpiewam.

Bernard Ładysz

Urodzony w 1922 r. w Wilnie, polski śpiewak operowy (bas), aktor. W latach 1940-1941 rozpoczął naukę w zakresie muzyki w Wilnie, już po wojnie ukończył studia wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie.

W latach 1946-1950 był solistą Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. W 1956 roku Bernardowi Ładyszowi w konkursie śpiewaczym w Vercelli przyznano najwyższe wyróżnienie - II primo premio assoluto. Przez 29 lat był solistą opery warszawskiej. Śpiewał na całym świecie, od Australii przez obie Ameryki po Chiny. Jest jedynym polskim artystą, który śpiewał z Marią Callas. W 1959 r. w Londynie nagrał "Łucję z Lammermoor" Gaetano Donizettiego wspólnie z Marią Callas, pod dyrekcją Tullio Serafina dla firmy Columbia. Ta sama firma zaprosiła go również do nagrania całej płyty długogrającej z ariami operowymi Giuseppe Verdiego i kompozytorów rosyjskich. Brał udział w prawykonaniach, m.in. "Pasji" i "Jutrzni", prapremierze "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego; tytułowa rola w "Borysie Godunowie" Modesta Musorgskiego, Mefisto w "Fauście" Charlesa Gounoda, Skołuba w "Strasznym dworze" Stanisława Moniuszki. Odtwórca partii Tewjego w musicalu "Skrzypek na dachu".

Wystąpił też w licznych filmach: Lalka (1968), Ziemia obiecana (1974), Znachor (1981), Dolina Issy (1982), Pastorale heroica (1983), Pierścień i róża (1986), Ogniem i mieczem (1999)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji