Artykuły

"Mewa" w reżyserii Krystiana Lupy

Spektaklem "Mewa" Teatr Aleksandryjski otworzył Drugi Międzynarodowy Aleksandryjski Festiwal Teatralny. Klasyczny tekst Czechowa na tej samej scenie, na której swego czasu debiut zbiegł się z jego porażką, zrealizował słynny polski reżyser Krystian Lupa. Publikujemy tłumaczenia tekstów rosyjskich krytyków dotyczących "Mewy" w Teatrze Aleksandryjskim w Sankt Petersburgu w reżyserii Krystiana Lupy.

Oglądała Jelena Gierusowa

"Kommiersant" nr 169 (3745) z dnia 18. 09. 2007.

Wielka jest pokusa, by sięgając po teksty czechowowskie, nawiązać dialog z ich sceniczną tradycją. Tym bardziej na scenie aleksandryjskiej. Wielu by tak uczyniło. Ale nie Krystian Lupa. Polski mistrz bierze "Mewę" z czystej karty i nawet nie korzysta z kanonicznego tekstu sztuki, tylko z wczesnego wariantu z 1896 roku, zachowanego w archiwach Aleksandryjskiego Teatru. Ale i ten wariant skraca, pomijając nie tylko dłużyzny rodzajowe, ale nawet samobójstwo Trieplewa.

Czechowowską "Mewę" Krystian Lupa jakby rozhermetyzował, wyciągając akcję sceniczną ze splotu nie tylko współdziałania postaci, ale i ich stosunku z czasem fizycznym. To, co dzieje się na scenie jest skrajnie precyzyjne, jasne i proste. Scenografię przygotował sam Krystian Lupa. Geometrię sceny tworzy niepokojąca czerwona rama. W głębi praktycznie pustego pudełka został ustawiony jakiś na wpół zniszczony budynek gospodarczy z zapełnionym wodą zbiornikiem na górnym poziomie. Niezbyt ładne cechy prawdziwego upadku gospodarstwa i nawet nie tyle minionego życia, co czasu przeszłego. Zbytnio niepozorne, zbytnio utylitarne, żeby wzbudzić nostalgię. Właśnie tę martwą przestrzeń ożywia Trieplew, przemieniając ją w teatr.

"Mewa" Krystiana Lupy jest zabezpieczona przed codziennością, nieco zżerającą już większość realizacji czechowowskich. Bohaterowie zwracają się nie tylko do siebie, ale i do publiczności. Czy to szukając reakcji, czy po prostu sceptycznie, a nawet z lekką wrogością przyglądając się partnerom. Interaktywne możliwości umownego życia scenicznego w "Mewie" rozegrane są inteligentnie i nie przynoszą w ten sposób uszczerbku prawdzie emocji, a nawet je wzmacniają. Reżyser realizuje "Mewę" jakby nie dzieląc bohaterów na gwiazdorów i postaci drugoplanowe. Aktorzy Teatru Aleksandryjskiego stworzyli galerię fantastycznie zagranych ról. Ale tego, jak grają w tym spektaklu, nie da się nazwać zespołowością. Każdy prowadzi tylko swoją postać, jak to raczej bywa w powieściach, niż w dramaturgii. Nie wynoszą na scenę całego ciągnącego się za nimi losu. Jednakże całe doświadczenie emocjonalne oraz wszystko to, co zżera życie bohaterów - jest tutaj obecne. Przecież to rzadkość, kiedy zakochana w Dornie (Igor Wołkow) Polina Andriejewna (Wiktoria Worobjowa) istotnie nie wygląda na aktorkę, a po prostu na potwornie nieszczęśliwą kobietę. Ale przy całej tej wspaniałej psychofizjologii spektakl Krystiana Lupy to niemal zbiorowy portret mieszkańców dramatu.

Dla polskiego mistrza jest oczywistym, że Czechow rozpoczyna swoją historię nie mrocznym wieczorem na daczy, nie skandalem rodzinnym, a właśnie klęską spektaklu. Momentem katastrofy początkującego artysty. Na tym tle wszystkie osobiste związki i problemy bohaterów odchodzą na dalszy plan. O ileż ważniejszym staje się to, że z mimowolnie obronionej przez leniwie spoglądającego na życie Trigorina (Andriej Szymko) fabuły dla niewielkiego opowiadania wyrasta równoległa rzeczywistość; w spektaklu w celu zilustrowania tych rozterek duchowych powstała cała instalacja wideo z wysoką dziewczyną brodzącą wśród fal. I jak istotne jest to, że Nina (Julia Marczenko) zaczyna nagle recytować monolog z "Wujaszka Wani", a przegania ją ze sceny asystent reżysera z obsługą techniczną, którzy nie wiadomo skąd się tu wzięli. Zaś z głębi sceny, od czasu do czasu, przedziera się mimiczny, irrealny bohater, określony w programie jako "Zagubiony" (Aleksandr Kudrienko).

A jeszcze okazuje się bardzo ważnym punktem to, kiedy Arkadina (Marina Ignatowa) pozostawia przy sobie Trigorina, odegrawszy dla niego scenę fantastycznie, po mistrzowsku, ale otwarcie nieszczerze. W zasadzie podczas całego spektaklu Krystian Lupa nie obdzielał sympatią żadnej z postaci. Jak się okazało, po to, żeby w finale oddać całe swoje współczucie Trieplewowi i Zariecznej. Barwy przed finałem zagęszczają się, skupiają w jedną, niepokojącą. Połowę sceny odcina jaskrawa czerwona ściana.

Na pierwszym planie zjawiają się Zarieczna i Trieplew i wówczas dochodzi do czarodziejskiego przemienienia "Mewy". Zdanie Niny: "Czuję, jak rośnie moja dusza" okazuje się nie sentymentalnym bełkotem prowincjonalnej aktorki. Staje się kluczowym zdaniem w spektaklu Krystiana Lupy. Polski reżyser, opowiadający o czechowowskich bohaterach nie mniej okrutnie, a momentami też jeszcze mniej sentymentalnie, niż ich twórca, okazuje się o wiele lepszy. Przecież u Czechowa z mewy zrobiono wypchaną kukłę. U Lupy poprzez rozlutowaną konstrukcję sztuki mewa wyfrunęła na wolność.

Rozbrzmiewa francuska piosenka o tym, jak bohaterka wróciła do miasta, a z nią i jej przeszłość. W głębi sceny znów widać teatr, nad nim krąży całe stado białych mew. Krystian Lupa nie zdecydował się zabić Kostii i wysłać Ninę trzecią klasą do Jelec. Dał im szansę. W ten sposób sztukę Czechowa polski klasyk zamienił w powieść o dojrzewaniu artysty.

Grigorij Zasławski, "Mewa w sytuacji rewolucji"

"Niezawisimaja Gazeta", 17.09.2007.

W spektaklu Krystiana Lupy robotnik Jakow wychodzi na scenę nago, a Konstanty Gawriłowicz w końcu się nie zastrzelił.

W petersburskim Teatrze Aleksandryjskim zagrano premierę "Mewy". Spektakl wyreżyserował znakomity polski reżyser Krystian Lupa. On też jest autorem scenicznej adaptacji sztuki Antona Czechowa i scenografii spektaklu.

Ogólnie rzecz biorąc to zdarzenie posiada wszystkie cechy sensacji. Samo połączenie Teatru Aleksandryjskiego i "Mewy" wywołuje w pamięci każdego wykształconego widza historię słynnej porażki: "Mewa" po raz pierwszy została wystawiona właśnie tutaj, na scenie imperatorskiej i była to jej fantastyczna klapa. Mało kto zna "kontynuację historii" - ta sama sztuka poszła jeszcze kilka razy z coraz większym powodzeniem, aż w końcu "Mewa" została zrealizowana z sukcesem w Teatrze Aleksandryjskim, już kilka lat później, w 1902 roku. O tym wszystkim można zresztą dowiedzieć się z niedawno opublikowanej książki Anatolija Czepurowa "Czechow i Teatr Aleksandryjski", jakby specjalnie przygotowanej na nową premierę. Czepurow, kierownik działu artystycznego teatru, przygotował Krystianowi Lupie autorski egzemplarz czechowowskiej "Mewy", z którym pracował właśnie polski reżyser. Należy jeszcze dodać, że premiera odbyła się w ramach zainicjowanego swego czasu przez dyrektora artystycznego Teatru Aleksandryjskiego Walerego Fokina - programu wybiegającego na wiele lat w przyszłość - który przewiduje zapraszanie światowej sławy reżyserów i spotkanie na scenie Teatru Aleksandryjskiego klasyki z różnego rodzaju innowacjami (rok temu spektakl przygotował Grek Theodoros Terzopulos, tak więc Lupa - to druga światowa sława w tym szeregu).

No i co tu powiedzieć? Dawno nie miałem okazji oglądać "Mewy" z takim zainteresowaniem. Rzecz nawet nie w tym, że Konstanty Gawriłowicz w tym spektaklu nie zastrzelił się, tylko na początku finału coś tam pęka za sceną, pewnie to ta właśnie "flaszka z eterem". Rzecz też nie w grze z replikami, które weszły już do kanonu: po tym, jak Szamrajew wspomina, jak to w operze słynny Silva wziął dolne "do", a z galerii śpiewak synodalny odpowiedział "Brawo, Silva!" o całą oktawę niżej - i to naprawdę rozbrzmiewa z górnego balkonu Chociaż wszystko to jednak również zbija z tropu, spycha też percepcję publiczności i samą sztukę z utartego trybu.

Zresztą, jakich to "Mew" w ostatnich latach się nie naoglądaliśmy: były zrealizowane jakby oczyma i rękoma Trieplewa, reformatora sceny, były oczywiście też "w starym stylu", były komedie ("według Czechowa", który tak właśnie określił gatunek sztuki) Lupa w dziwny sposób realizuje sztukę, z jednej strony, w sposób nadzwyczajnie rewolucyjny, z drugiej - jego spektakl posiada niewątpliwe cechy misterium, jest niespieszny (zwykle każde radykalne odczytanie sztuki przewiduje histerię i chaos), jest w nim czy to jakaś magia, czy też jakieś działanie hipnotyczne - rozwlekłe pauzy sprawiają wrażenie zatopionych w jakimś transie. W zasadzie w tym zawsze tkwiła siła Lupy, którego fascynowały historie "długie", epickie, z rozmachem historycznym, gdzie rewolucje i wojny ogarniały i łamały ludzkie losy, niszczyły systemy, rodziny, dotykały nie jednostek, a narodów. Nie "komedia" - a "sztuka" Czechowa, "na motywach" której Lupa zrealizował spektakl. Skomplikowana metalowa konstrukcja - teatr Trieplewa, w nim mieści się zaczarowane jezioro, w którym najpierw całkiem prozaicznie kąpie się robotnik Jakow, a potem już z tejże "kałuży" wychodzi w białym chałacie dusza świata - Nina (Julia Marczenko, młoda gwiazda dzisiejszej Aleksandynki).

Trieplew niewiele różni się od Trigorina, Trigorin nawet taki, jak go gra Andriej Szymko - jest bardziej nerwowy i jakby bardziej pasuje do nerwowych, gwałtownych reakcji, obrażania się i autodestrukcyjnych lęków. Trieplew zaś (Oleg Jeromin) - w swetrze, jeansach, w okrągłych okularach - trochę przypominający Harry Pottera, tylko bez czarodziejskiej różdżki. To chyba zresztą go denerwuje

Lupa nie unika konfliktu starych i nowych form - unika "zbędnych słów" o tym, a sam konflikt zostaje ukazany, wyświetlony w najbardziej dosłownym znaczeniu: światło jeśli nawet gaśnie, to rzadko, częściej - jest tylko przygaszone. Z sali wychodzą na scenę goście majątku Sorina, do sali po nieudanym przedstawieniu sztuki, wbiega Trieplew. Do publiczności, nie wyłączając jej z grupy wiernych widzów i wielbicieli, zwraca się też Arkadina (Marina Ignatowa): "Ale to przecież brednie?" - pyta ona o sztukę własnego syna, jakby szukała wsparcia u partnera. Sala się śmieje. Elementów humoru reżyser nie unika, chociaż całkowicie jest jasne, że Lupę bardziej interesowało coś innego, poważnego i należy przyznać, że te poszukiwania zawładnęły wszystkich - aktorów i publiczność. Wideo, obnażone męskie i kobiece ciała - czyli wszystko, co jest potrzebne i typowe dziś dla europejskiej sceny, w tej "Mewie" znajdziemy na pewno.

Ale jest tam, jak już powiedziałem, dużo więcej.

Alona Karaś, "Polska mewa"

"Rossijskaja Gazeta", 17.09.2007.

Krystian Lupa zrealizował sztukę Czechowa w Teatrze Aleksandryjskim.

"Mewa" poniosła klęskę w Teatrze Aleksandryjskim. To było w 1898 roku. Po ponad 110 latach polski reżyser Krystian Lupa ponownie wystawił "Mewę" i też niemal ją położył.

Taka w każdym razie była reakcja osób zebranych na premierze spektaklu 15 września 2007 roku, w dzień otwarcia festiwalu "Aleksandryjskiego" w słynnym teatrze. Po spektaklu widownia biła brawo jakoś tak niezdecydowanie i ospale.

Widzów można zrozumieć. Trzy i pół godziny ciągnęło się to powolne, somnambuliczne przedstawienie, w którym ktoś z talentem pokrzykiwał, ktoś z talentem płakał. Rozbłyski czerwonego światła, jęki orkiestry, samotne żałosne brzdękanie fortepianu, wystukującego smutny jesienny walczyk, krzyki Maszy (Jana Łakoba) tworzyły tę symfonię koszmaru. Polski geniusz, który poraził europejską publiczność swoim sennym teatrem, pełnym mrocznych olśnień, przenikliwości i stanów medytacyjnych, guru, który wychował nowe pokolenie polskich mistrzów sceny, takich jak Krzysztof Warlikowski czy Grzegorz Jarzyna, Krystian Lupa w końcu stopił się z pejzażem tego miasta, któremu, wydaje się, był przeznaczony. Niemal pięć lat temu Walery Fokin ogłosił swój program "Nowe życie tradycji" i w charakterze jednego z głównych protagonistów wymienił nazwisko Krystiana Lupy. Niemal pięć lat czekaliśmy na to połączenie polskiego geniusza z rosyjską sceną i właśnie się to ziściło.

Ogromna, otwarta ze wszystkich stron przestrzeń Aleksandryjskiej sceny - a na niej dwanaście krzeseł (dokładnie dla apostołów), rdzawy szkielet nieukończonego budynku, będący wzorem dworskiego teatru Kostii Trieplewa (Oleg Jermin), rezerwuar z pluskającym w nim "jeziorem" i ogromne niebo, zasłonięte albo obłoczkami, albo ciemnymi bałtyckimi chmurami. Świecąca na czerwono rama oddziela ten przerdzewiały teatrzyk i mroczny zamęt chmur od bliższej wobec publiczności przestrzeni.

Czerwone światło, początkowo zdaje się być zbędnym dekorum, w finale staje się silnym ekspresjonistycznym znakiem, główną barwą i najważniejszym krzykiem całego tego tekstu. Krystian Lupa, który swego czasu zrealizował genialnych "Lunatyków" Hermanna Brocha, wie, czym jest świat ludzkich pragnień, frustracji i tęsknoty za nieistniejacą miłością. W "Lunatykach" wystarczyły mu jedne drzwi pośrodku sceny i kilkoro skupionych zobojętniałych aktorów, żeby opowiedzieć o koszmarze, rozpaczy i tęsknocie całej współczesnej ludzkości. Jego obecna petersburska "Mewa" przepełniona jest właśnie tym bólem.

Powolnie, dokładnie jakby nie z tego świata, aktorzy Teatru Aleksandryjskiego zapełniają scenę. Sala w połowie jest oświetlona i dlatego my wszyscy - razem z aktorami - stajemy się częścią tej zmowy, której tajemnica i sens znane są tylko jednemu twórcy. Miedwiedienko (Siergiej Jelikow) coś mamrocze do Maszy, są sami na scenie. On patrzy w blado oświetloną salę, ona - na zardzewiały szkielet sceny. On jej mówi o miłości i pieniądzach, ona - jest nieobecna. Czechowowski tekst od razu staje się prowokacją, gwałtownie zmuszającą widza do podjęcia decyzji - czy jest on gotów zgodzić się na ten przeszywający koszmar tęsknoty i nieodwzajemnionej miłości, albo wygodniej mu będzie opuścić salę, uważając, że teatr to miejsce bezbolesnych i radosnych przyjemnych rozrywek. Jeszcze nie wiedząc, co go czeka, widz Teatru Aleksandryjskiego pozostaje. Ale z naprzeciwka wieje mu prosto w twarz ostry wiatr zmian.

Stary rozwalony autobus, konstrukcje niedokończonego budynku (scenografia Krystiana Lupy) - wszystko to absolutnie nie przypomina szlacheckiego gniazda, to całkowicie zurbanizowany współczesny świat. Miasto, pluskające w zielonej wodzie, rozbrzmiewa głosem Niny Zariecznej, głosem Duszy Świata. Kiedy ukryta w basenie zielonej wody, w rdzawym szkielecie teatru, mówi o wszelkim życiu, że dokonawszy swego życiowego kręgu, przygasło, wydaje się, że po raz pierwszy te słowa brzmią nie jak proroctwo, nie jak estetyczna kokieteria, ale konstatacja faktu. Na niebie kłębią się chmury, rozbłyskują błyskawice i rdzawe szkielety niedokończonego budynku oraz starego autobusu wydają się dzikim, ale typowym pejzażem mieszkańca przedmieść początku XXI wieku.

"Proszę mi pomóc!" wzywa melancholicznego Dorna (Igor Wietrow) Masza, bez wzajemności zakochana w Trieplewie, a Dorn, skonsternowany zwraca się do publiczności: "Co ja mam robić?" W sali zapala się światło i publiczność, a dokładnie doktor Dorn nie wie, co odpowiedzieć. Tak kończy się pierwszy akt

Właściwie po tym Lupie pozostaje już tylko zrealizować niewiarygodny ekspresjonistyczny montaż, skupić wszystkie pozostałe cztery akty w jedną gwałtowną godzinę. W niej wszyscy są "nerwowi", wszyscy "chorzy", wszyscy krzyczą, od Maszy i Poliny Andriejewnej do Sorina i Trieplewa z Arkadiną. Wówczas to "dekadenci" czytają jakąś książkę, i trudno się zorientować, czy to Czechow, czy to Maupassant, czy może sam Lupa: "powietrze przenikają tajne siły", które powodują raz radość w duszy, raz mrok. I dzwony rozbrzmiewają w oddali, i tajemnicze długie dzwonienie, i nagle jak krwawa gilotyna, upada czerwona ściana, i Nina zjawiwszy się w posiadłości Arkadiny recytuje monolog z "Wujaszka Wani": "Posłyszymy jak śpiewają aniołowie, ujrzymy niebo całe w diamentach, ujrzymy jak wszystko ziemskie zło, wszystkie nasze cierpienia utoną w miłosierdziu, które napełni cały świat, i nasze życie stanie się ciche, łagodne, jak pieszczota" [tłum. J. Iwaszkiewicz]. I nagle rozbrzmiewa pieśń Francuzki Lhasa "J'arrive la ville": "Przyjeżdżam do miasta, żeby przelać weń całe swoje życie", a my razem z Niną rozumiemy, że każdego dnia oddajemy swoje życie miastu i światu, tworząc z nimi naczynia połączone. I to jest nasz krzyż, i piękno, i beznadzieja, i koszmar. I nie ma w naszym życiu innego sensu, i Kostia Trieplew nie musi strzelać do siebie, bo w finale tej nowej "Mewy" ból i przerażenie i bez tego zalewają całą scenę. Dokładnie jak w filmach Fassbindera, dokładnie jak w filmach ekspresjonisty Fritza Langa. Dokładnie jak u samego Czechowa.

Żanna Zariecka, Twórcze samobójstwo Kostii Trieplewa

"Wieczernij Pietierburg" 18.09.2007.

W Teatrze Aleksandryjskim odbyło się głośne otwarcie sezonu.

Dali "Mewę" Lupy

Międzynarodowy Festiwal Teatrów Narodowych "Aleksandryjski" został otwarty spektaklem "Mewa". Zrealizował go z rosyjskimi aktorami polski reżyser Krystian Lupa - jeden z nielicznych reformatorów teatru, którzy określają oblicze europejskiego teatru począwszy od lat sześćdziesiątych minionego wieku. W 1896 roku "Mewa" miała swoją światową prapremierę właśnie w tym teatrze, Teatrze Aleksandryjskim. Ninę Zarieczną zagrała wówczas sama Komissarżewska i była to chyba najgłośniejsza klapa w historii rosyjskiego teatru. Jednak Lupy ta stara historia nie wystraszyła i przygotował arcyciekawe przedstawienie, gdzie zmaterializowały się skryte myśli i uczucia bohaterów.

Źródła bólu

Młody mężczyzna o imieniu Konstanty - u Lupy co prawda nosi sweter i wytarte jeansy typowe dla dzisiejszego outsidera - napisał nowatorską sztukę i zaprosił na spektakl rodzinę i znajomych. A ponieważ jego matka to znana aktorka, a jej kochanek - osiągający sukcesy pisarz, wyszło, że sztuka i wystawiony na jej podstawie spektakl to wyzwanie rzucone rutyniarskiej sztuce i jednocześnie manifest nowej. Rutyna, jak to zwykle bywa, budzi bunt. Sztuka ponosi jednak klęskę, ale to jeszcze pół biedy. Najważniejsze - dziewczyna, Nina, która dla Konstantego jest namiętną młodzieńczą miłością i muzą (w sztuce gra główną i jedyną rolę - Duszy Świata), zakochuje się w słynnym pisarzu.

W pierwszym akcie Lupa wierny jest czechowowskiej literze. Wzdłuż proscenium stoją krzesła, plecami do widzów (to było nowatorskie wiek temu, u Stanisławskiego), a w głębi sceny - piętrowe, przypominające gigantyczną szopkę metalowe pudło - czyli zbudowany przez Kostię teatr. Zaproszeni goście zbierają się na spektakl i wypowiadają programowe czechowowskie zdania. Zadziwia, mało tego - szokuje to, jak te zdania są wypowiadane. Na gigantycznej imperatorskiej scenie najbardziej rutyniarscy w mieście (jeszcze dwa lata temu) artyści zwracają się do siebie, a nierzadko do publiczności, z domową otwartością, jak ci autentyczni stronnicy nowych form, którzy zdecydowali się grać spektakle w ciasnych komórkach, byleby tylko osiągnąć jak największą szczerość. "Proszę mnie zrozumieć" - nagle żałośnie prosi zapalczywy buntownik Trieplew (Oleg Jermin). Ale jego mama, wypieszczona aktorka Arkadina (Marina Ignatowa), ciągnie kołdrę w swoją stronę: "Nie ma żadnych nowych form". A tu jeszcze wtyka nos cichy okularnik nauczyciel Miedwiedienko (Siergiej Jelikow), nawołujący do napisania sztuki o tym, jaką żałośnie niską pensję dostaje prosty nauczyciel. A dziadka Sorina (Siemion Sytnik) potwornie boli staw kolanowy - nie może o nim zapomnieć ani na chwilę i widzom nie pozwala o nim zapomnieć. Słowem, po raz pierwszy od dziesięcioleci siedzi człowiek w sali Teatru Aleksandryjskiego i czuje palącą potrzebę, by współczuć wszystkim i wszystkich wspierać, bo problemy tych ludzi są tak zrozumiałe, jak skargi teściowej na brak szacunku syna albo brata na rozrzutność żony.

Poważnie zajmując się reformatorstwem w sferze sztuki aktorskiej reżyser Krystian Lupa opracował metodę bolesnego punktu, o której napisał setki stronic. Istotą tej metody jest to, że w każdej chwili życia wewnątrz człowieka niezawodnie świerzbi z jakiegoś powodu i właśnie ten wewnętrzny ból, a zupełnie nie repliki czy działania innych postaci, określa zachowanie bohaterów. Setki reżyserów z całego świata (a w tym i nasz Andriej Moguczij) uczestniczyli w warsztatach Krystiana Lupy i wychodzili z nich uzbrojeni w klucz do pracy z aktorami. Ale ani razu jeszcze odczucie, że artyści mówią o przeraźliwie bolesnych sprawach, nie nabierało takiego konkretu, namacalności, jak na premierze aleksandryjskiej "Mewy" 2007 roku.

Ku teorii katastrof

Jak wiadomo, katastrofa - to to, co raz i na zawsze, nieodwracalnie zmienia świat, popycha w stronę destrukcji. W inscenizację spektaklu Kostii o duszy świata Krystian Lupa włożył niewspółmiernie więcej pomysłowości i środków, niż mógł sobie pozwolić Konstanty Trieplew. I mimo wszystko, o ile pamiętam, po raz pierwszy amatorski spektakl Trieplewa wygląda całkiem profesjonalnie. Najpierw wątła wrażliwa Nina (Julia Marczenko), która marzy, by zagrać w sztuce o miłości, tapla się w basenie jak niewyraźny embrion, potem wygląda zza brzegu basenu niczym bezkształtny stwór w białym kitlu z piękną dziewczęcą twarzą. W tym czasie na dalszym planie płyną kłębiaste chmury i obraca się biały kamień, przemieniający się to w maskę, to w czaszkę z pustymi oczodołami. A diabeł przypomina hollywoodzkiego Obcego i jest obrzydliwy. Ale rzecz nie w diable i nie w widowiskowych instalacjach, a w tym, że w imieniu duszy świata Nina krzyczy o swoim młodzieńczym nieokiełznanym pragnieniu pokochania całego świata - w osobie konkretnego mężczyzny albo publiczności teatralnej, ale koniecznie pokochania. Przerwać taki monolog - to tak jakby odstrzelić fruwającą w obłokach mewę. Ale to nikomu nie przychodzi do głowy, bo wedle teorii Lupy, nikt nigdy nie myśli o drugim człowieku. Dlatego Arkadina wypowiada nietaktowne uwagi, a Kostia rzuca się ku czarnej kotarze i jakby przeciągając nożem po żywym ciele przerywa gorący monolog Niny.

Można pomyśleć, też coś, katastrofa. Dość utalentowany chłopiec postanowił rzucać perły przed zadowolonymi z siebie osłami i poniósł klęskę. Ale rzecz nie w klęsce, ale w jej następstwach. W tej przebitce w programie, która zachodzi powoli, bo utalentowani ludzie są wrażliwi i nerwowi. Fakt, że cherlawy literacki napoleonik Trigorin (Andriej Szymko), który zasiada od razu na trzech krzesłach, zatroskany, jakby tu zająć więcej przestrzeni, prędko zaczyna opowiadać Ninie o troskach życia znanego pisarza, nie ponoszącego porażek - to z pewnością pierwszy, widoczny rezultat klęski. Ale jest i niewidoczny - paraliż twórczej woli tych właśnie młodych ludzi, tej świeżej krwi, bez której sztuka natychmiast marnieje.

Wirtuozerska chirurgia

Akt drugi zaczyna się spokojną sceną rodzajową. Przy stole siedzi niezłomny doktor Dorn (Igor Wołkow) i czyta Maupassanta. Pozostali znajdują się w bezpośredniej bliskości, siedzą na krzesłach. Jednak po dziesięciu minutach realność zaczyna się rozpływać, rozwarstwiać, mnożyć się, jak w filmach Tarkowskiego, zmuszając bohaterów do przeżywania to deja vu, to napadów desperackiej szczerości. I to nie tylko dlatego, że postaci przerzucają się replikami bez jakiegokolwiek związku ze zdarzeniami, a dlatego, że Lupa zaczyna pracować właśnie jak reżyser filmowy - gwałtownie zmieniać punkt widzenia, patrząc na świat oczami różnych bohaterów.

Arkadina bandażuje Kostię po nieudanej próbie samobójczej - i w tym momencie pustą przestrzeń ze zwalonymi ruinami starego teatru zamyka ogromna czerwona ściana. Jasne jest, że to efekt gorących próśb, błagania Konstantego o to, żeby matka i on choć raz, nie na długo odgrodzili się od reszty świata, zostali sami, jak w dzieciństwie. Ale wtedy w jedne z dwojga drzwi wchodzi znany pisarz - i bezsensowna ściana pełznie do góry, przy czym Trigorin odprowadza ją zdumionym spojrzeniem.

Zresztą poszczególne zdarzenia również mają tu miejsce, ale Lupa odkrywa nieosiągalną zdolność do upakowania w jeden epizod całego losu.

W rezultacie odnosi się wrażenie, że Lupa czyta nie czechowowski tekst, tylko myśli bohaterów i jest to realizacja jeszcze jednej jego teorii, umownie nazwanej teorią "podwieszonego człowieka" - kiedy mówiąc jego własnymi słowami, sztukę interesują przenikające się wzajem wewnętrzne stany człowieka, a zupełnie nie jego zewnętrzne maski.

Bez wystrzału

Czym kończy się czechowowska "Mewa"? - wszyscy wiedzą: "Zabierzcie gdzieś Irinę Nikołajewną, chodzi o to, że Konstanty Gawriłowicz się zastrzelił". "Czy ty widziałaś kiedykolwiek "Mewę" bez finałowego wystrzału?" - zapytał mnie znajomy, którego zabrałam ze sobą na premierę. Przyznałam się, że nie i że to w ogóle jest niemożliwe. "Mewa" Lupy kończy się tak: Nina przychodzi do Konstantego (jak u Czechowa) i opowiada o sobie, podciągając nogi na sofę i owijając się w te koce, które zostały posłane dla dziadka Sorina. Kostia siedzi na podłodze nieco z boku i mamrocze coś niewyraźnie o jej śladach, które gotów jest całować. A Ninie w duszy - i słyszy to cała sala - gra francuska piosenka "J'arrive la ville", gdzie mowa jest w zasadzie o tym, że bohaterka która powróciła do rodzinnego miasta ma przeszłość, ale o jej przyszłości nic nie wiadomo. Początkowo Nina jeszcze ogląda się na Trigorina (domyślamy się, że widzi go przez ściany) - ale nie ze złością, a z zadziwiającym uśmiechem, jak na jeden z cieni, który "dokonał swego kręgu i zgasł", a potem zaczyna tańczyć sama ze sobą, ze swoją wywalczoną cierpieniem i z tego powodu bardzo trudną teraźniejszością. I z jednej strony człowiek rozumie, że wszystkich ludzi na scenie pod koniec spektaklu zna na tyle dobrze, że już sam nauczył się czytać ich myśli. A z drugiej strony - że tylko jedna Nina, która bez zastanowienia, na oślep zrzuca się do zaczarowanego jeziora życia (w rzeczywistości okazuje się odmętem), która wytrzymała piekielny brak miłości i ze strony konkretnego mężczyzny i ze strony publiczności - tylko ona jedna ma szansę w przyszłości stać się wielkim artystą. W tej przyszłości, całkowicie jasne jest, że nie będzie nie tylko wszystkich widziadeł, miraży, spotkanych przez nią w tym domu, ale i Kostii, któremu nie starczyło czy to odwagi by iść na przekór wszystkiemu do swego celu, czy to samego celu. Słowem, fakt jego twórczego samobójstwa jest bezsprzeczny, a czy następuje po nim wystrzał - to już nie jest istotne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji