Diabeł uwolniony
"Czarownice z Salem" w reż. Piotra Dąbrowskiego w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
Gdyby Dramatyczny wystawił "Czarownice z Salem" przed rokiem - byłby to świetny komentarz do naszej lustracyjnej rzeczywistości. Teraz to ledwie pogrobowa refleksja. Ale dobrze się stało, że spektakl powstał
Historia szaleństwa, które 300 lat temu opanowało pewne miasteczko - choć przez Arthura Millera ubrana w kostium historyczny - pokazuje społeczne mechanizmy, aktualne po dziś dzień. Niedawno też je przerabialiśmy. Spóźnienie się z tematem nie odbiera spektaklowi wartości, bo poza wątkami rozliczeniowymi są w nim jeszcze inne, nawet atrakcyjniejsze. To sceny emocji, dobrych i złych, rozgrywających się między mężczyzną a kobietą.
Machina rusza
Można by "Czarownice z Salem" wrzucić do worka z napisem: "zaczęło się od drobiazgu. I od kobiety". Ona stała się zaczynem wygnania z raju i wojny trojańskiej, ona uaktywniła demony w Salem. W przypadku miasteczka, w którym wszyscy zaczynają się nawzajem oskarżać - dodajmy: to kobieta odrzucona. Tam historia zaczyna się też od, zdawałoby się, drobiazgu: intrygi, która ma zniszczyć rywalkę. Machina rusza, sytuacja wymyka się spod kontroli, a zniszczona zostaje niemal cala społeczność.
Oto grupka dziewcząt spotyka się w lesie i tańczy nago. Podobno wywołują duchy, podobno piją krew. Niepokojąca wieść się rozchodzi, dziewczęta są podejrzane o czary, zaczyna się śledztwo, kobiety broniąc się, o czary oskarżają innych. O tym, że Abigail przywoływała zmarłych, by pomogli jej usunąć rywalkę, że zmanipulowała słabsze dziewczęta - miasteczko dowie się zbyt późno. Psychoza się zaczęła. Pod osąd zostaje poddane wszystko, nawet częstotliwość bywania się w kościele. Dowodem (jak anegdotyczny już w Polsce brak krawata) - może być wszystko: lalka w szufladzie, czy mamrotanie pod nosem. Każdy może rzucić oszczerstwo, każdy kto zaczyna się bronić - musi być winny, głos rozsądku jest wołaniem na puszczy. Jakie to wszystko znajome - Arthur Miller psychologię szaleństwa i mechanizm nagonki opisał po mistrzowsku (w XVII-wieczny kostium ubrał historię słynnej w latach 50. antykomunistycznej komisji McCarthy'ego).
W Węgierce klimat miasteczka opętanego szaleństwem jest dość wiarygodny: to w dużym stopniu zasługa siły Millerowskiego tekstu, który parę razy ratuje spektakl.
Miłość i manipulacja
Jedne z najlepszych ról to te zagrane w domowym zaciszu. Świetni Piotr Dąbrowski (Proctor) i Ewa Palińska (Żona). On kiedyś zdradził i teraz żałuje. Ona nie może mu tego zapomnieć. Piękne, intensywne sceny, zagrane z wyczuciem. Cierpienie rozlewa się między nimi, oddala od siebie - oboje grają przejmująco.
Oglądamy na wskroś współczesny, niezmienny dramat trzech osób. Mąż uwięziony między zaborczą kochanką i rozgoryczoną żoną mówi do tej ostatniej: - Raz zrobiłem źle i tylko to mi pamiętasz. Żona: nosi w sobie żal, ale nadal kocha męża; inaczej jednak niż roznamiętniona kochanka - spokojniej, na pierwszy rzut oka bezbarwnie, ale czule, po swojemu. I wreszcie ta trzecia. Walczy o ukochanego, to miłość wyniszczająca, niedobra, bo Abigail w imię uczucia jest gotowa zabić. W tej roli - gościnnie Alicja Dąbrowska, córka Piotra Dąbrowskiego. Jako odrzucona kochanka dość ciekawa (choć już sceny intymne, w których chce dotknąć mężczyzny, są drewniane, nieprawdziwe). Znacznie lepiej wypada jako przywódczyni dziewcząt i manipulatorka. Jej Abigail jest silna, odpychająca, wyrazista, mogłaby być przywódczynią sekty.
Na drugim biegunie jest Mary (delikatnie i sugestywnie grana przez Magdalenę Kiszko-Dojlidko) - podatna na wpływy dziewczyna. Podręcznikowy przykład jak człowieka ogarnia psychoza nieufności. I tego, jak bardzo pragnie choć przez chwilę być kimś ważnym.
Dobre chwyty, i kiepskie chwyty
W sumie, choć wiele tu potknięć, dostajemy poprawny, rzetelnie zrobiony spektakl. O cierniu, który tkwi między dwojgiem ludzi. O tchórzostwie cwaniaczków (Marek Tyszkiewicz), dylematach idealisty (Bernard Maciej Bania) i samotności tych, którzy się przeciwstawili. O zbiorowym szaleństwie i manipulacji. Jest tu kilka niezłych scen zbiorowych (grupka dziewcząt na znak udaje trans i zaczyna krzyczeć; choć już gdy tym samym dziewczętom reżyser każe tańczyć w oparach dymu i zrzucać ubrania - trąci to już tanim hollywoodzkim chwytem). Wspomnieć trzeba o muzyce Jerzego Chruścińskiego i pięknych kostiumach (Ewa Dyakowska-Berbeka). Reżyser Dąbrowski dobrze obsadził siebie i sporo innych osób. Instynkt jednak go parę razy zawiódł. Najgorszy przykład? O ile charakterystyczny glos z głębi trzewi Tadeuszowi Sokołowskiemu posłużył nieraz w budowaniu ról, o tyle w przypadku Inkwizytora zdecydowanie irytuje i śmieszy. Przerysowanego Sędziego nijak nie da się słuchać.