Artykuły

Gombrowicza monolog o sobie

Na warszawskiej scenie - Wi­told Gombrowicz. Nie tutaj miejs­ce, by zastanawiać się nad złożo­nością historii, co sprawiła, że ten "Ślub" dzieli aż 17 lat od "Iwony, księżniczki Burgundu", wystawia­nej ongi na tejże scenie. Acz jest chyba nie tylko miejsce, ale i ko­nieczność, by pokusić się o defini­cję samego zjawiska p.t. Gombro­wicz. W jednym ze swych szkiców o Beethovenie oburzał się on na Nietschego, że "przyprawia mu­zyce niekoniecznie udany nos twórcy, zamiast nos ten - na od­wrót - opatrzyć muzyką". Zda­nie powyższe dotyczyć może i sa­mego Gombrowicza. Był to pisarz błądzący, ale wielki. I ta definicja mogłaby właściwie wystarczyć ja­ko prolog do "Ślubu". Jeślibym ją rozszerzył, to jedynie ze względu na konieczności wiążące się już z samą materią omawianego dzie­ła...

Gombrowicz zaczął pisać "Ślub" w roku 1944: zbliżający się koniec wojny zapowiadał Polakom, rozsianym po frontach świata, konieczność wielkiego wyboru. Nie wyboru ojczyzny, bo ojczyzn się nie wybiera, ale własnej drogi przez dalsze życie. Echo tej sprawy widoczne jest w "Ślubie", gdzie bohater na skrzydłach snu i ma­rzenia przenosi się do jakiejś ojco­wizny dziwacznej, zdeformowanej i ko­miksowej. I ta deformacja właśnie staje się w "Ślubie" dominantą. Bo Gombrowicz wszystko - nawet wojnę i jej konsekwencje - traktował jak zjawiska wkalkulowane w metafizycz­ny ciąg przypadków, jakim podlega człowiek. Ten sposób patrzenia na rze­czywistość, wyeksponowany dodatkowo manierą stylistyczną pisarza, zrów­nującą poprzez swą "pajacowatość" (określenie samego Gombrowicza) sprawy wielkie i małe, zdaje się wy­nikać z programowego, przemożnego, nieledwie natrętnego subiektywizmu: "Sztuka to fakt, a nie komentarz do­czepiony do faktu. Nie do nas należy tłumaczenie, wyjaśnianie, systematy­zowanie, dowodzenie. Jesteśmy sło­wem, które stwierdza: to mnie boli - to mnie zachwyca - to lubię - tego nienawidzę - tego pożądam - tego chcę. Nie idea, lecz osobowość jest dla mnie ważna. Nie urzeczywistniamy się w sferze pojęć, lecz w sferze osób. Jesteśmy i musimy pozostać osobami". Naturalnym następstwem tak skrajne­go subiektywizmu musi być egocen­tryzm. Bucha on ze wszystkich kart, jakie napisał w swym życiu Gombro­wicz. On sam jest w nich podmiotem i przedmiotem, obiektem analiz, introspekcji i drwin. Tyle, że w tym ostat­nim przypadku przywdziewa z reguły kostium ochronny.

Widać to właśnie w "Ślubie", gdzie wszyscy bohaterowie są właściwie jedną i tą samą osobą, gdzie tekst stanowi jakby gigan­tyczny monolog rozpisany na rzekomości dialogu, wygłaszanego przez stale tego samego brzuchomówcę. Treść "Ślubu" to sen Henryka-Gombrowicza o powrocie w rodzinny kraj ułudy. Sam Henryk tę całą ułudę odgrywa, stojąc przed monstrualnym składem ludzkich masek, które z pośpie­chem przymierza do własnej twa­rzy, by po chwili je odrzucić, za­mienić na nowe. Wszystkie zmia­ny są pozorne: pstrząc się zmien­nymi kolorami, bawi widza stale ten sam kameleon. Tragicznie ba­wi człowiek, który stara się sam przed sobą zohydzić własne tęs­knoty, wyśmiać własne przywią­zania, zminimalizować idee, w które do wczoraj wierzył, i świętości, które do wczoraj czcił. A gdy stwierdzi, że ostatnią wartością, która mu pozostała jest on sam, zabija sam siebie.

Twórcy przedstawienia w Teatrze Dramatycznym uchwycili ten ton autosarkazmu, którego oddanie decyduje o scenicznej pełności "Ślubu". Jerzy Jarocki, pamiętny z przedstawień, w których jego maestrię reżyserską było widać, tu skrył się za sylwetkami aktorów, nadając przecież sytuacjom i dialogom ten nerwowy rytm, ten eksplodujący w nieoczekiwanych for­matach dynamizm, co nadał przedsta­wieniu barwę. Barwę niby szarą, prze­gniłą, zrudziałą jak te kostiumy ze strzępków battle-dressów i balowych łachmanów, które włożyła na aktorów Krystyna Zachwatowicz. Była to prze­cież tylko szarość dymu, co rozwiewał się, gdy zaczynał buchać ogień słów. Henryka grał Piotr Fronczewski. Z po­czątku jakby przytłoczony ogromem zadania (dała mu się przytłoczyć Jad­wiga Jankowska, sprowadzając rolę Mańki do jednego wymiaru groteski), rósł wraz z rolą przez przedstawienie. Sprostał kazuistyce słów wypowiada­nych, sprostał sytuacjom, które wyzy­skując prawa snu kazały mu być sze­regowcem i królem, złaknionym ciepła synem i katem własnych rodziców, zakochanym chłopcem i mordercą mi­łości.

Ale podziwiając Fronczewskiego trze­ba by jeszcze wyżej wycenić artyzm, z jakim cieniowali swe role aktorzy, którym tekst dawał zadania drugie. A więc Ryszarda Hanin (Matka), Zbig­niew Zapasiewicz (Pijak), Józef Nowak (Ojciec). Role obojga rodziców to raczej luźne skecze, w których gro­teska przechodzi w tragizm, rubaszna rodzajowość przeistacza się w liryzm. A przy tym to jakby duety: Matka i Ojciec są zawsze razem, teksty im się przeplatają, słowa mnożą. Praca Hanin i Nowaka zasługuje na szacu­nek najwyższy. I praca Zapasiewicza. Pijak stanowi jak gdyby groteskową projekcję Henryka - echo myśli, co się same ośmieszają, gdy je wypowie­dzieć na głos. Wtedy drażni w nich iśmieszy wszystko, nawet zgłoski: "palec" brzmi niby "palic", "dotknąć" niby "dutknąć". Zapasiewicz ową ro­zedrganą materię dźwięków skupił w wielką rolę. Potrafił zwyciężyć nawet nagłą niedyspozycję głosową, która dopadła go na premierze...

Wymieniać aktorskie nazwiska nale­żałoby dalej. W tym przedstawieniu nawet komparseria zlecona była mi­strzom (Danuta Szaflarska!), epizody zachwycały pełną precyzją wykonania (Czesław Kalinowski!). Na szczegóło­we pochwały miejsca atoli brak, a trze­ba go jeszcze trochę zachować dla sa­mego Gombrowicza.

Jego "Ślub" zachwyca i ...draż­ni. Bo można ten tekst czytać klu­czem uniwersalnym, będzie on wówczas rozprawą człowieka-pisarza z ciężarem marzeń o dzie­ciństwie, miłości i ojczyźnie, roz­prawą pesymistyczną, acz wzru­szającą przez swój tragizm. Moż­na przecież na "Slub" patrzeć i inaczej: jako na utwór pisarza polskiego, mówiącego o jego-naszym dzieciństwie, jego-naszej oj­czyźnie. Pisał kiedyś Artur Sandauer: "Patriotyzm i moralizm wygnane u Gombrowicza drzwia­mi, wracają oknem. Wracają do­konawszy podróży wokół świata jednostki, wzbogacone o wszystkie jej doświadczenia". I właśnie przerafinowanie tej podróży wo­kół pisarskiego "ja" drażni. Choć z drugiej strony owa irytacja po­twierdza znany skądinąd fakt, iż każda próba stosowania przy oce­nie Gombrowicza kryteriów prze­ciętnych skazana bywa na fiasko. Autora "Ferdydurke" trzeba przy­jąć bądź odrzucić. Zaś przyjmu­jąc, trzeba pamiętać, iż nie poczu­wał się do łączności z kimkolwiek, dlatego że ów ktoś był Polakiem, ale oczekiwał od tego kogoś zro­zumienia dlatego, że on Gombrowicz Polakiem był.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji