Artykuły

Teatr Polski w rękach urzędników

Krzysztof Mieszkowski walczy o wolność artystyczną i swoje stanowisko. Bogdan Tosza odszedł z Polskiego po cichu i bez sukcesu. Paweł Miśkiewicz - rozgoryczony. Kto następny? - o zamieszaniu wokół stanowiska dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu i o nieudanych próbach znalezienia szefa największej sceny teatralnej stolicy Dolnego Śląska przez urząd marszałkowski pisze Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Nawet sobie sprawy nie zdawałem, że we Wrocławiu jest tylu teatromanów... To znaczy Wrocław zawsze był miastem teatralnym i właściwie nic się w tej materii nie zmieniło, więc moje zdziwienie jest głupie już u podstaw. Dotarło to do mnie tak mocno z powodu emocji, które wywołuje deklarowana chęć odwołania dyrektora Teatru Polskiego, Krzysztofa Mieszkowskiego (KM) przez urząd marszałkowski. Ciągle jeszcze dyrektor KM jest wynikiem pewnego kompromisu i bezsilności marszałkowskiej władzy. Niestety, w Polsce lokalna władza ma ciągle u nas wymiar namaszczenia politycznego. O ważnych rzeczach decydują ludzie przekonani, że siedząc na dobrze płatnym stołku, posiedli wszelkie rozumy razem z mocami nadprzyrodzonymi. A już z całą pewnością znają się i mają recepty na wszystkie przejawy naszego życia kulturalnego. Dziesiątki lat obserwuję kolejnych dyrektorów różnych wydziałów kultury, którzy nagle zaczynają bywać w teatrze i decydować o jego losie. Ciekawe, że wcześniej nigdy ich tam nie widziałem i także po skończeniu urzędowania, nie były to miejsca, w których chcieliby bywać. Znam, oczywiście, parę wyjątków, które tylko tę regułę potwierdzają. Zmierzam do tego, że są to ludzie bez specjalnych predyspozycji, "rzuceni" przez partyjnych kolegów na "odcinek kultury".

Od siedmiu lat różni nieudacznicy próbują znaleźć dyrektora artystycznego Teatru Polskiego. Bez skutku. Tylko że tej żaby nie chcą przełknąć kolejne partyjne ekipy kierujące urzędem marszałkowskim. Ale ktoś ją musi zjeść i uderzyć się w piersi za wszystkich poprzedników. Teraz żaba - jak dwie krople wody - podobna jest do Krzysztofa Mieszkowskiego. Podrzucił go obecnemu marszałkowi jego poprzednik, podpisując umowę w pierwszym dniu sezonu teatralnego 2006/2007. Tak robią tylko ignoranci, którzy nie rozumieją, że sezonu teatralnego w takiej sytuacji nie da się przygotować, bo robi się to z wielomiesięcznym wyprzedzeniem.

Patrząc na te różne próby, wydaje się, że dużą szansę bycia zbawicielem największej dolnośląskiej sceny miał Paweł Miśkiewicz, laureat "Paszportu Polityki" i kilku innych nagród. Nie mógł się dogadać z marszałkowskimi urzędnikami, bo oni w ogóle nie rozumieli, o czym ten artysta chce z nimi rozmawiać. Potem ogłoszony przez urząd konkurs wyłonił jednego z najbardziej nieudanych dyrektorów tego teatru - Bogdana Toszę. Konkursowa pomyłka sprawiła, że porzucono konkursową drogę. Poprzednia ekipa nie słuchała podpowiedzi, by zaproponować kierowanie tym teatrem takim ludziom, jak na przykład, Waldemar Zawodziński czy Piotr Cieplak. Obaj są twórcami z powodzeniem współpracującymi z wrocławskimi teatrami. I takich nazwisk jest jeszcze kilka. Urzędnicy uparli się, że dyrektorem nie może być artysta mniejszej rangi niż Wojciech Pszoniak czy Andrzej Seweryn. Rozmowy na szczęście skończyły się fiaskiem i jakby z braku laku podpisano w ostatniej chwili umowę z Mieszkowskim.

Teraz, kiedy władza rozpoczęła procedury z odwołaniem KM z fotela dyrektora, pojawiło się nazwisko kolejnego wielkiego aktora, Zbigniewa Zapasiewicza. Kocham tych wszystkich wielkich i wspaniałych aktorów od wielu lat miłością czystą, ale czy można obarczać ich nie tylko obowiązkiem odbudowania prestiżu Teatru Polskiego i jeszcze wzięciem sobie na barki zbliżającego się remontu generalnego sceny i całego zaplecza przy ul. Zapolskiej, że o innych czekających nowego dyrektora trudach i przeciwnościach nie wspomnę. Do tego trzeba mieć nie tylko końskie zdrowie, ale też mnóstwo determinacji. To nie są zajęcia dla nestorów. Dzisiejsze problemy z dyrektorem Krzysztof Mieszkowskim można było z góry przewidzieć. Dużej naiwności wymagała wiara, że poradzi sobie z całym balastem administracyjno-organizacyjnym, gdyż nie ma i nie miał w tej mierze żadnego doświadczenia. Nikt też nie był w stanie podjąć z nim merytorycznej rozmowy o proponowanym przez niego programie artystycznym. Warto pomyśleć o tym, żeby w urzędzie marszałkowskim kultura miała jakąś rangę i ktoś nią naprawdę kierował. Od początku tej instytucji, która niebawem będzie miała jeszcze większe kompetencje, dyrektor wydziału kultury jest figurantem i właściwie podejmować może samodzielnie tylko jakieś trzeciorzędne decyzje.

Wyciągnięto KM finansowe kwity, ale dalej nikt nie podjął z nim rozmów o jego artystycznej wizji tego teatru i trzech scen, którymi dysponuje. A o tę formułę estetyczną i artystyczną naprawdę spierać się warto. Jako zawodowy oglądacz tej formuły teatru zaproponowanej przez Mieszkowskiego nie akceptuję. Nie będę się podpierał tym, że większość "zawodowych oglądaczy", czyli ludzi śledzących życie teatralne Wrocławia od dziesiątek lat (czasami nawet trzydziestu, czterdziestu i więcej) też tego nie akceptuje. Dlaczego? Nie akceptuję jej, nie dlatego że jest zła, bo zawsze mogą się zdarzyć gorsze i lepsze przedstawienia, ale dlatego że jest skrojona na jeden teatr, jedną scenę, a nie taki kombinat jak Teatr Polski, który oprócz wysokich artystycznych aspiracji i awangardowych poszukiwań powinien wysoko nieść na sztandarze społeczną misję, którą w dużej części wypełniałyby także powinności edukacyjne. Nie może być wszystko, co się pojawia na afiszu, robione spod jednej i czasami mocno zgrzytającej sztancy.

Wizja teatru Mieszkowskiego, to wizja teatru jednego pokolenia przypominająca biało-czarny, strasznie płaski plakat, na którym rządzi chaos. I jest taka zasada, że "nie ma żadnych zasad". Wszelkie próby adaptacji klasyki też są trawione przez ten jeden charakterystyczny sznyt. Na przykład, "twórczej" reżyserce tego "nowego" Teatru Polskiego udało się wcisnąć do klasycznego dramatu Czechowa ("Trzy siostry" grane jako "One") kilka "kurw", których autor nieżyjący już od stu trzech lat, pewnie zapomniał dopisać. W tej wizji nowoczesność i awangardowość kojarzona jest z wulgarnością języka. Zawsze misją teatru była raczej walka z językiem ulicy, a nie wynoszenie go na scenę, jako pewnej estetycznej i artystycznej wartości. Te "językowe" zastrzeżenia dotykają tylko czubka góry lodowej. Te specyficzne interpretacje słowa "awangardowość" wkraczają z taką samą agresją w inne dziedziny sztuk, które kumulują się w teatrze. To jest bardzo poważny zarzut, bo modelem staje się: "byle co, byle po mojemu". Pole artystycznej bitwy skomponowane jest bardzo prymitywnie. Dominuje zasada, żeby wszystko można zniszczyć, byle moje nazwisko powielały bez końca media. Ta nowa sztuka i estetyka (bo nie dotyczy to tylko teatru) zaczyna chorować na brak wyobraźni. Na dodatek takie kierunki "poszukiwań" w teatrze pojawiały się już w latach siedemdziesiątych i na szczęście szybko przeminęły. Niewiedza i nieświadomość, co robią, nie zwalniają od odpowiedzialności za wtórność w myśleniu. Ten program być może z powodzeniem mógłby być zrealizowany na jakiejś alternatywnej scenie w niewielkim teatrze. Mógłby być może stać się programem jednej ze scen Teatru Polskiego. Ale tylko jednej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji