Artykuły

Droga do światła

Ktoś z jej studentów powiedział celnie: według Mai Komorowskiej sztuka to spotkanie z samym sobą. Dopóki nie spotkasz się sam ze sobą - nie możesz iść dalej - pisze Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej.

Maja Komorowska w przeddzień Wigilii obchodziła jubileusz siedemdziesięciolecia. Gra u Krzysztofa Warlikowskiego. Planuje powrót do roli Winnie w "Szczęśliwych dniach" Becketta [na zdjęciu w "Szczęśliwych dniach" w Teatzre Dramatycznym w Warszawie] - może najważniejszej w jej dorobku.

Gdy oglądam Maję Komorowską w którejś ze sztuk Thomasa Bernharda lub w bulwarowej komedii Petera Schaffera "Letycja i lubczyk", zawsze mam poczucie, że gra idzie o coś więcej. Jej aktorstwo wydaje się instynktownym sprawdzaniem sensu, szukaniem nadziei tam, gdzie byśmy się jej najmniej spodziewali. Ponadto każda z tych ról zawiera pytanie o istotę samego aktorstwa. "Dlaczego zajmujesz się sztuką?" - pyta Komorowską Barbara Osterloff w książce o jej aktorstwie zatytułowanej "Pejzaż". Nie każdemu artyście można zadać takie pytanie. Komorowską warto o to pytać.

Nie wiemy, na ile zostało to wyniesione z rodzinnego domu, na ile z teatru Jerzego Grotowskiego, który był jej szkołą, a na ile jest to cecha jej własnej natury. W każdym razie Maja Komorowska ma niezwykłą zdolność dotykania najciemniejszych stron życia i prześwietlania ich jakąś wewnętrzną jasnością.

Pewne porównanie narzuca się nieodparcie - choć o ile wiem, sztuki aktorskiej Mai Komorowskiej nikt dotąd od tej strony nie interpretował: ona używa środków komicznych, błazeńskich, bliskich klownadzie dla uzyskania celu wzniosłego, jak Giulietta Masina w "La stradzie", jak Chaplin w "Światłach wielkiego miasta". W jej grze jest błysk szaleństwa, które odsłania dobro. Taka jest, gdy w "Szczęśliwych dniach" Becketta śpiewa na końcu swoją "złamaną arię", gdy u Lupy w "Wymazywaniu" Bernharda w scenie snu zamienia się w ptaka, gdy w "Sztuce hiszpańskiej" za jej sprawą przedstawienie nagle wzlatuje, wyłamuje się z konwencji, zamienia w ekstatyczny taniec flamenco, który kończy się równie momentalnie, jak się zaczął, pozostawiając tęsknotę i niedosyt.

Bella, Anna, Rachela

O pierwszych rolach filmowych Komorowskiej Konrad Eberhardt pisał w latach 70., że są "prawdziwe w swojej sztuczności". Grała osoby niedopasowane do życiowych ról i kostiumów, obdarzone jakimś nadmiarem, usiłujące wyrwać się z życiowej pułapki. Taka była Bella w "Życiu rodzinnym" Krzysztofa Zanussiego - kontestatorka podupadłej mieszczańskiej rodziny, rozpaczliwa hipiska miotająca się w swoim nerwowym buncie, a w gruncie rzeczy głęboko związana z domem. Bolesław Michałek pisał, że to rola "cała zbudowana z drobnych gestów, nerwowych uśmiechów niepokoju i zażenowania, z tego wszystkiego, co składa się na postać stłumioną i przegraną. A przecież Komorowska potrafi zza tej zasłony wydobyć prawdziwą wielkość".

W telewizyjnym filmie "Za ścianą" Zanussiego Anna, okularnica z kokiem, w brzydkiej sukience z MHD, ze swoimi niespełnionymi naukowymi ambicjami, wydaje się źle obsadzona w życiowej roli. Patrzymy na nią zimnym, demaskującym okiem sąsiada z bloku, docenta (Zbigniew Zapasiewicz). Z postaci tej kobiety osaczonej przez problemy nie do pokonania, nieznośnie bezradnej, pochylonej nad wanną, gdzie pływa wigilijny karp, którego nie umie zabić, Maja Komorowska wydobywa głęboko ludzki rys. I już zawsze powolna część V koncertu fortepianowego Beethovena będzie mi się kojarzyć z finałowym obrazem, gdy Anna po nieudanej próbie samobójczej - która mogła być tylko zbiegiem okoliczności, wynikiem niezaradności - wychodzi na balkon podlewać kwiaty. Komorowska mówi o swojej bohaterce, że w tym momencie "podejmuje trud życia".

Komorowska zdziwiła się, gdy po obejrzeniu filmu "Za ścianą" Andrzej Wajda zobaczył w niej Rachelę z "Wesela". Powiedziała mu: "To raczej rola dla Ewa Demarczyk". Rachela Komorowskiej jest jeszcze inną postacią zwycięskiego niespełnienia. Córka wiejskiego karczmarza, domorosła artystka, która "zna cały Przybyszewski", ale "taki gust wielki miała, żeby nie pisać", pędzi przez ciemne, błotniste pola do rozświetlonej weselnej chaty jak ćma do lampy. Wyobcowana zarówno w swoim wiejskim, żydowskim środowisku, jak i pośród inteligentów z miasta, nosi w sobie jakiś nadmiar i musi doznać rozczarowania, odrzucenia. Potyka się o to swoje marzenie, ale kiedy odchodzi z weselnej chaty i znika w ciemności, ciągnąc za sobą jak tren długi czarny szal, widzimy, że coś pozostawiła: to przecież ona zaczarowała gości, ona wywołała weselną bajkę, ona zaraziła wszystkich swoim nadmiarem, swoją poetycznością.

Na pytanie, po co zajmuje się sztuką, Maja Komorowska odpowiada: "Aby przekroczyć swoje bariery, wyjść z własnych ograniczeń. Zapełnić to, co jest naszą pustką i kalectwem. Zrealizować się, dojść do spełnienia. Jest to nie stan, ale proces. Jakby mozolne dźwiganie się, w którym to, co w nas ciemne, ulega prześwietleniu".

Jej gra absorbuje przeciwieństwa. Jest połączeniem niepewności i siły.

Żadna z ról nie wydaje się przypadkowa, choć gra w teatrze w sztukach tak odmiennych autorów jak Bernhard, Beckett, Czechow, Harwood. Toczy z nimi osobiste pojedynki, wygrywa na ich własnym terenie, walcząc ich własną bronią. Bo przecież - jak mówi - aktor "równolegle z tekstem sztuki toczy swój własny monolog". "To, co myślę pod zdaniami ze sztuki - to już jest moja własność" - podkreśla.

O swojej pracy z Krystianem Lupą Komorowska mówi: "To było spotkanie". Tak samo mówi o Krzysztofie Warlikowskim, u którego zagrała niedawno Rabina w "Dybuku" na festiwalu w Awinionie, a teraz gra gościnnie w "Aniołach w Nowym Jorku": "To był dla mnie prezent - mówi. - Anioły to jego najwspanialsze przedstawienie Krzysztofa". Zapowiada dalszą współpracę. Czy ten świat nie jest dla niej obcy? "Ale paradoksalnie, ile tam tęsknoty do jasności - mówi. - Nawet w wygrażaniu Panu Bogu. Może zwłaszcza wtedy?".

Zagrać Becketta radośnie

Tajemnicę aktorstwa Mai Komorowskiej, jego przesłanie odsłania najgłębiej jedna rola: Winnie w przedstawieniu "Szczęśliwych dni" Becketta. Grała ją w reżyserii Antoniego Libery w 1995 r. w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Teraz chce znów do niej powrócić. Od rozmowy o Winnie zaczyna się i kończy moje spotkanie z Mają Komorowską w przeddzień jej 70. urodzin. "Nie wiem, czy podołam - zastanawia się - ale gdybym miała w coś jeszcze włożyć tyle pracy, to właśnie w Winnie. W niej jest wszystko, co sama uważam o życiu".

Winnie, niepoprawna optymistka ze swoją nieodłączną torebką, w kapeluszu, chwilami z parasolką w ręku - monologuje. A kiedy tak do nas mówi, niepostrzeżenie jest coraz głębiej zakopana w piaszczystym kopcu, który ją w końcu pochłonie.

Komorowska grała Winnie, mając przed oczami swoją matkę. A ja, oglądając to przedstawienie przed 12 laty, widziałem moją mamę, jej "grę w zadowolenie".

"Ona się ciągle pociesza. Każda sytuacja ma swoją dobrą stronę. I ona się temu przygląda. To jest nam dobrze znane. Samo starzenie się jest procesem, zmienia się figura, twarz, a mimo to mówi się: Nie mogę narzekać , nie powinnam ". Nadzieja jest konieczna. Dla Winnie nawet przemijanie jest wspaniałością. "To właśnie jest tak cudowne. Przemija. Nawet to umie docenić". Maja Komorowska była pierwszą, która Becketta - mistrza nihilistycznego absurdu - zagrała radośnie, będąc mu przy tym wierna co do litery.

Winnie czuje, że słabnie. Żeby przetrwać, rzuca się resztką sił w nową opowieść. "Ona póki rozmawia z nami, póty żyje - mówi Komorowska o Winnie jak o swojej rówieśniczce. - Opowiada, za wszelką cenę musi opowiadać. Póki ma ręce, gestykuluje, a jak już nie ma rąk, to ma głowę, ma brwi. Twarzą można wszystko wyrazić. Kiedy na scenie, ponad kopcem, widać już tylko moją głowę, wtedy nie ruszam rękami, trzymam się pod spodem małego rusztowania i próbuję przerzucać na twarz całą siłę Winnie, całą jej tęsknotę, jej potrzebę wyrazu. Przez to, że tańczyłam, ważny jest w mojej grze rytm. Chodzi o to, żeby uwaga ani na moment nie słabła. Tym rytmem bombarduję widza, nie daję wytchnąć ani sobie, ani widowni. Może dlatego tak trudno się do Winnie zdystansować. W im późniejszym wieku gra się Winnie, tym bardziej to się robi aktualne. Do bólu aktualne. Zawsze mi się wydawało, że jak ludzie przyjdą do teatru, to ja im za pośrednictwem Winnie Becketta powiem, że warto... Że trzeba, do końca. Że będziemy się pakować i rozpakowywać, że tyle rzeczy można jeszcze zrobić, nawet paznokcie sobie umalować jak ona... I do tego zachować poczucie humoru, nawet wobec Pana Boga, którego istnienie ona bierze pod uwagę. Winnie ma nadzieję - a ja jestem razem z nią".

Słowo zaczyna świecić

Nie wiedzieć kiedy w rozmowie Komorowska przechodzi od Winnie do siebie, do swojej postawy życiowej. "Moim ulubionym słowem jest: starać się . Ja się staram. To jedno mogę powiedzieć o sobie na pewno: jestem pracowita. Efekt może być różny, ale jak nic się nie udaje i wszystko się wali, zawsze można jeszcze wziąć się do porządków. Nie poddawać się. Nie wycofywać. Nie składać broni. Jak Winnie. Bo czy nie jest tak, że gdy coś wydaje nam się niemożliwe - w życiu czy w sztuce - i gdy człowiek jakimś strasznym mozołem to pokonuje, to z tego wypływa światło? Jest jakieś zmiłowanie, prawda? Ktoś nazwie to opatrznością, kto inny spyta: a jeżeli tam nic nie ma? Nawet jeśli nie ma, to i tak - wiemy z doświadczenia - nasz pozornie beznadziejny wysiłek musi zaowocować w przyszłości. Nie ma straty - co stracimy, zyskamy".

"Zadaję sobie trudność, żeby potem móc z tego wyjść" - mówi Komorowska o roli. Mogłaby powiedzieć podobnie o życiu. "Winnie próbuje nadążyć za tym, co sama sobie narzuciła - to chyba ją łączy ze mną".

Przygotowując rolę w "Za ścianą", Komorowska wybrała niepasujący kostium, założyła okulary, w których się źle czuła, wzięła do ręki torebkę, której nigdy nie nosi. "Szukałam na siebie sposobu, jak nie grać nieśmiałości, tylko być taką - stąd ten kostium, ta torebka. Człowiek źle się w tym czuje - więc trzeba to pokonać. Zadać sobie trudność, żeby z tego wyjść. Przez kostium szukam czegoś, co wyzwoli".

Również w życiu bywa tak, że obserwując jakiegoś człowieka, widzimy, jak gra, jak pokonuje swoje ograniczenia i usiłuje sprostać życiu, przybiera kostium, maskę. A spod tej maski przeziera prawdziwa, bezbronna ludzka twarz. W jej sztuce działa "prawo odwrotności": trzeba maski, żeby poprzez nią zobaczyć prawdziwą twarz. Trzeba absurdu, żeby zobaczyć dobro i sens. Trzeba ciemności, żeby zobaczyć światło. Trzeba sztuczności, żeby wydobyć to, co naturalne. Mówi o tym Thomas Bernhard w ulubionym przez Komorowską eseju o sztuce: "W ciemności wszystko staje się wyraźne. Słowo zaczyna świecić. Z ciemności wynurzają się słowa, które stają się naturą właśnie przez swoją sztuczność".

Odwiązywanie kokardki

W "Katyniu" Wajdy Maja Komorowska gra scenę, w której żona profesora dostaje paczkę z obozu koncentracyjnego. Czy są w niej prochy zamordowanego przez hitlerowców męża, czy tylko rzeczy po nim? Tego nikt nie wie. "Od początku wiedziałam, że nie mogę niczego zagrać . Mogę tylko pokazać, że to coś mnie przerasta. Wiedziałam, że jak przyniosą skrzynkę, muszę precyzyjnie rozwiązać kokardkę. Dramat wyniknie z tej zbitki drobnej, praktycznej czynności, porządnie wykonanej, i strasznego, przerastającego ją faktu. Bo w człowieku może się dziać najgorsze, ale i tak kokardkę trzeba rozwiązać... A potem osunąć się, usiąść, bo samo ciało tego chce. A kiedy już usiądę, to nie wiadomo, czy mam pudełko objąć? Pozostaje niedokończony gest, sugestia gestu. To takie ważne w sztuce jest n i e w i e d z i e ć".

Nie planowała, że zostanie aktorką. Myślała o studiach medycznych, o psychologii. Jeździła do szkoły dla niewidomych w Laskach. Uczyła chłopca głuchoniemego mówić. "Potem ta moja praca na chirurgii dziecięcej, w szpitalu, przyniesienie tam Jaśka, takiej pacynki. Gdy zobaczyłam dzieci przed operacją serca, ile im taka lalka może dać, postanowiłam iść na lalkarstwo. Nie wymyśliłabym takiego życia, jakie mam - że będę pracować w teatrze. W tym pomogli ludzie, którzy stanęli na mojej drodze. Ludzie znajdują na mnie sposób. Tak na przykład, dzięki Andrzejowi Łapickiemu znalazłam się w Szkole Teatralnej - a nie przypuszczałam, że mogę uczyć, reżyserować przedstawienia dyplomowe, jak ostatnio Opowieści Hollywoodu . Choć z drugiej strony, im bardziej wiem, że coś jest niemożliwe, równocześnie tym bardziej wiem, że muszę to zrobić. Taka sprzeczność".

Laski, w których pracowała jako młoda dziewczyna z niewidomymi dziećmi, przypomniały o sobie w stanie wojennym. Jeździła wtedy do więźniów z ramienia Komitetu Prymasowskiego, który mieścił się przy kościele sióstr franciszkanek na Piwnej - tych samych, które prowadzą zakład w Laskach.

"Pamiętam do dzisiaj wszystko - opowiada. - Całą siatkę moich tras na Śląsk, do Lublina. Pamiętam, jaka była pogoda, pamiętam zapach tych miejsc. Pamiętam internowanych, ale też zwykłych, niepolitycznych więźniów, których wyznaczano do noszenia paczek. Wiedziałam, że z nimi także należy się dzielić. Pamiętam strażników, którzy prosili o Pismo Święte. Ci, co pilnowali internowanych, byli zwykłymi ludźmi, na których ten obowiązek spadł nagle jak ciężar. Najważniejszy wniosek: to nie było biało-czarne. I żeby, broń Boże, nie mieć w sobie nienawiści. Kiedy dziś mnie o tamte sprawy pytają, mówię, jak było, ale nie analizuję tego. Tak łatwo wtedy przerzucić akcent na siebie samą, a to przecież nie była rola do zagrania. Tak już jest, że jeśli się coś opowie, równocześnie coś się sobie zabiera. Więc pilnowałam się, żeby w to nie wejść, strzegłam doświadczenia tak dla mnie ważnego".

Ktoś z jej studentów powiedział celnie: według Mai Komorowskiej sztuka to spotkanie z samym sobą. Dopóki nie spotkasz się sam ze sobą - nie możesz iść dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji