Artykuły

Dr Sambor z "Na dobre i na złe" lubi czarne charaktery

- Najpierw trzeba się wiele rzeczy nauczyć w teatrze, żeby praca w serialu nie zrobiła krzywdy. Teatr uczy powtarzalności. Ten sam materiał trzeba kilkadziesiąt razy zagrać na próbie, a potem na spektaklach. W serialu dostaje się scenę, nagrywa i nigdy się już do tego nie wraca. Nie ma możliwości zakorzenienia roli - mówi RADOSŁAW KRZYŻOWSKI, aktor Teatru Słowackiego w Krakowie, serialowy dr Sambor.

Rozmowa z Radosławem Krzyżowskim, odtwórcą jednej z głównych ról serialu "Na dobre i na złe".

Od ponad 3 lat jest pan znanym 10 milionów Polaków ordynatorem chirurgii w szpitalu w Leśnej Górze. Spełniło się marzenie z dzieciństwa?

- Coś w tym jest, bo faktycznie do liceum - I LO w Opolu, gdzie wybrałem klasę biologiczno-chemiczną - szedłem z przekonaniem, że będę studiować medycynę. To nie były jednak marzenia - nie doznawałem zachwytu, wchodząc do szpitala, a tym bardziej do dentysty - raczej projekcje nastolatka. Planując medycynę, oddawałem się zupełnie czemu innemu. Grałem w szkolnym teatrzyku, jeździłem na konkursy recytatorskie, mieliśmy zespół poezji śpiewanej. Śpiewanie - Brasensa, Stachury - mocno siedziało mi wtedy w głowie. Chodziłem nawet do studia piosenki, które prowadziła Ela Zapendowska. I w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że skoro z radością robię takie rzeczy, to może to jest właśnie to.

Pana koledzy zapamiętali, że śpiewał pan na szkolnych korytarzach Beatlesów. Podobno zawsze gromadziły się wokół pana tłumy.

- Z Beatlesami miałem inną przygodę. Już będąc na studiach, zdarzało mi się śpiewać ich piosenki na ulicach, dla zarobku. Pojechałem z dziewczyną na wakacje do Włoch. Bazę mieliśmy tam zapewnioną przez 2 tygodnie, ale kiedy ten czas minął, strasznie nie chciało nam się wracać. Znajomy, u którego mieszkaliśmy, miał gitarę, więc pomyślałem, że spróbuję. Przez pierwsze trzy dni śpiewałem w metrze. To było okropne, ale całkiem dochodowe. Kupiłem sobie własną gitarę i przedłużylismy pobyt o półtora tygodnia. Przed wyjazdem jeszcze i tę gitarę sprzedałem na ulicy za pół ceny. W następnym roku już nie występowałem w metrze, tylko stawałem w jakimś miłym miejscu w Wenecji albo w Rzymie i to znowu dawało całkiem konkretne pieniądze.

Dlaczego wybrał pan krakowską PWST, a nie warszawską, która otwiera przed absolwentami szersze horyzonty zawodowe?

- Jak większość ludzi, zdawałem do obu szkół. Serce mówiło Kraków, a rozum - Warszawa. I, jak pokazuje doświadczenie, rozum miał rację, że wskazywał na Warszawę. Kiedy jednak okazało się, że egzaminy na uczelniach się pokrywają, wybrałem Kraków.

Szybko pan wsiąknął w podwawelską atmosferę?

- Przeciwnie. Długo nie mogłem się zaaklimatyzować, bardzo mi się tam nie podobało. Co tydzień przyjeżdżałem do domu, do Opola. Kraków, jako miasto, jest fantastyczny na weekend, na wycieczkę, ale kiedy się zaczyna tam mieszkać - wiele rzeczy drażni. Na przykład ten nadmiar dobrego samopoczucia bez wyraźnego powodu, także krakowski konserwatyzm. Już mi się wydawało, że się z tym oswoiłem na dobre, ale od pewnego czasu znowu zaczyna mnie to drażnić.

Święta spędza pan w Opolu?

- Nie. Ja już tutaj rzadko bywam. Większość moich przyjaciół z liceum rozjechała się po kraju. Mama na święta przyjeżdża do naszego krakowskiego domu, gdzie jest więcej miejsca, by przy stole spotkała się cała rodzina.

Absolwenci szkół teatralnych opowiadają o koszmarze ostatniego roku studiów, gdy powoli znika znad ich głów szklany klosz uczelni i pojawia się troska o etat. Pana Bogdan Hussakowski wziął do Teatru Słowackiego już na czwartym roku studiów.

- Wtedy czułem się szczęśliwy, bo wszyscy marzyliśmy o etacie w dobrym teatrze. Dzisiaj patrzę na to inaczej. Rynek powoli dojrzewa do tego, by aktorstwo było zawodem nomadycznym. Trzeba być i tu, i tam, łapać doświadczenia - bez etatu, ale różnorodne. Kto się tego szybko nauczy, temu łatwiej jest zorganizować się w zawodzie.

Kiedy po paru latach przyszła propozycja ze Starego Teatru, czuł pan, że złapał Pana Boga za nogi?

- Propozycja nie przyszła, tylko ja o nią zabiegałem. Praca w Starym zawsze była moim marzeniem. Wiadomo, że jest grupa reżyserów, którzy jeśli mają pracować w Krakowie, to tylko w Starym. A mnie na współpracy z tymi ludźmi zależało. Ponieważ wcześniej zagrałem tam gościnnie, poszedłem do dyrektor Krystyny Meissnerowej i zapytałem, czy widziałaby mnie na stałe. Powiedziała, że jeśli znajdzie się dla mnie propozycja obsadowa, to tak, ale na razie żebym czekał. I ta propozycja przyszła 3 tygodnie później.

Zagrał pan tam znakomite role u Lupy, Bradeckiego, Brzyka i Jarockiego, a po pięciu latach Mikołaj Grabowski nie przedłużył z panem kontraktu. To musiało być bolesne.

- I było. Tym bardziej, że odpowiedź odmowną usłyszałem zaraz po tym, jak na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych nagrodzono moją rolę w "Szewcach" Jarockiego. Teraz podchodzę do tego bez emocji, ale wtedy mocno mi coś nie grało.

Niedługo potem dostał się pan do "Na dobre i na złe". Wcześniej w wywiadach, także dla naszej gazety, zarzekał się pan, że nigdy nie zagra w serialu. Co się zmieniło?

- Jeśli ktoś trzyma się tego, co powiedział wiele lat temu, to znaczy, że w jego życiu nie ma żadnej dynamiki. A ja to, co się dzieje wokół mnie, nieustannie poddaję refleksji.

I doszedł pan do wniosku, że krakowskie gwiazdy, pańscy profesorowie z uczelni, nie mają racji, wybrzydzając na seriale?

- Środowisko aktorskie jest bardzo hermetyczne. Kiedy młody człowiek przychodzi do szkoły teatralnej, to już po roku zaczyna wyznawać zasady, o których półtora roku wcześniej nie słyszał. Gdyby mnie pani zapytała o granie w serialach, zanim zacząłem studiować, powiedziałbym - dlaczego nie? Ale potem wchodzi się w środowisko i trafia pod wpływ bardzo silnych idei. Ja wciąż jestem pod ich wpływem, dlatego teatr - jako sposób wypowiedzi - zawsze będzie dla mnie najważniejszy. Na własnej skórze przekonałem się jednak, że nie mogę do teatru, jako instytucji, podchodzić na kolanach. Miałem przecież wrażenie, że oddaję teatrowi wszystko, co mam, a zostałem zwolniony z pracy.

Wcześniej telewizja pana nie pociągała?

- W ogóle. Przez osiem lat po skończeniu szkoły teatralnej nie zawiozłem do Warszawy swoich zdjęć, nie zapisałem się do żadnej agencji, nie szukałam żadnych dojść.

I kiedy przyszło zaproszenie na casting do "Na dobre..." musiał się pan poważnie zastanowić...

- Ani chwili się nie zastanawiałem. To był jedyny serial, który oglądałem. Na mapie serialowej Polski to jedno z najciekawszych przedsięwzięć. Nieraz z żoną dochodziliśmy do wniosku, że jest tam wiele lepszych i lepiej zagranych scen niż w niejednej polskiej fabule. Kiedy dostałem propozycję, wiedziałem, że tego chcę. A poza tym czułem się już wystarczająco "uzbrojony" i wiedziałem, że serial nie zepsuje mnie aktorsko. Najpierw trzeba się wiele rzeczy nauczyć w teatrze, żeby praca w serialu nie zrobiła krzywdy. Teatr uczy powtarzalności. Ten sam materiał trzeba kilkadziesiąt razy zagrać na próbie, a potem na spektaklach. W serialu dostaje się scenę, nagrywa i nigdy się już do tego nie wraca. Nie ma możliwości zakorzenienia roli.

Pieniądze też miały wpływ na pójście do telewizji?

- Oczywiście. Przez jakiś czas to, co zarobiłem w teatrze, mi wystarczało, mimo że wielu rzeczy sobie odmawiałem. Od kiedy mam rodzinę, urodziła mi się córka, to stanowczo za mało. Podziwiam tych, którzy są w stanie utrzymać swoje rodziny, pracując tylko w teatrze.

Doktor Sambor pojawił się w serialu jako lekarz na usługach mafii. Potem znacznie wyszlachetniał jako postać. Odpowiada panu ta zmiana?

- Lubię Sambora i lubię czarne charaktery. W teatrze też najczęściej jestem obsadzany w takich rolach. Na początku byłem rozczarowany zmianą tej postaci. Mnie się wątek mafijny podobał, byłem ciekaw, co z tego wyniknie. Na początku byłem przekonany, że to jest nieuczciwy, zły człowiek, a potem się okazało, że on nie jest zły, tylko tak mu się pochrzaniło w życiu i w konsekwencji musiał spłacać pewne zobowiązania, na dodatek nie swoje. To mnie trochę zdezorientowało. Gdybym to od razu wiedział, inaczej bym tę postać prowadził, bo człowiek, który robi coś z musu, żeby zapewnić spokój sobie i rodzinie, a ktoś, kto robi rzeczy nieprzyzwoite, bo mu to sprawia przyjemność - to dwie różne sprawy.

Czy telewizyjny doktor Sambor może spokojnie pójść do sklepu po bułki, czy od razu ustawia się kolejka po autografy?

- O autografy proszą szkolne wycieczki odwiedzające Kraków albo małolaty, które mnie spotkają gdzieś na wakacjach. Wiem, że stałem się rozpoznawalny. To jest tak: ktoś idzie, patrzy i ma ten charakterystyczny wyraz twarzy pod tytułem: "Skąd ja znam tego faceta". Potem twarz mu się rozjaśnia, już wie, i w tym momencie się mijamy.

Aktorzy z serialu opowiadają różne przygody, kiedy potraktowano ich jak prawdziwych lekarzy. Panu też się coś takiego zdarzyło?

- Kiedyś nad morzem, w podmiejskim pociągu, zasłabła starsza pani i parę osób popatrzyło na mnie z wyrazem twarzy: "Czemu pan nie reaguje?". Innym razem na poczcie podszedł do mnie człowiek z obandażowaną twarzą i zapytał, czy powinien ją przemywać pod tym opatrunkiem, czy nie, bo kontrolę ma dopiero za tydzień. Starałem się go wyprowadzić z tego świadomościowego nieporozumienia.

Nie dziwi pana, że ludziom miesza się fikcja z realem?

- Sam się ostatnio na tym złapałem. Jechałem w Warszawie z jednego planu zdjęciowego na drugi i w pewnym momencie przed mój samochód wjechała serialowa karetka z napisem "ośrodek zdrowia w Leśnej Górze". Patrzyłem na to przez dobre pięć minut i wszystko mi się zgadzało - karetka z Leśnej Góry jedzie do wypadku albo po pacjenta. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie pomyłkę.

Kręci pan reklamy dla Narodowego Funduszu Zdrowia, propagujące badania profilaktyczne. To też misja doktora Sambora?

- Fundusz szukał twarzy zakodowanej w świadomości widzów jako osoby związanej ze zdrowiem. Przekonał mnie problem, który Fundusz ma z badaniami profilaktycznymi. Na co dzień wszyscy narzekamy, że jest mało pieniędzy, trudno się dostać do lekarza, a tu są pieniądze, lecz za mało ludzi przychodzi na badania i ta kasa może się zmarnować. Jak mi powiedziano, po pierwszej kampanii reklamowej frekwencja w przychodniach podniosła się o 30 procent. Więc kręcę te reklamówki dalej.

Słyszałam, że pan też żyje zdrowo - nie jada mięsa.

- Już nie. Przez 9 lat mięcho nie było mi potrzebne. Odpowiadało mi to też ze względu na moje poglądy dotyczące chowu zwierząt na fermach. Ale jakiś rok temu całe moje ciało zaczęło krzyczeć: "Mięsa!". I postanowiłem się temu nie przeciwstawiać.

Jakim jeszcze uczuciom nie potrafi się pan oprzeć?

- Jestem nerwusem. Niecierpliwym, bywa, że apodyktycznym. Zdarza mi się mocno przekraczać swoje kompetencje w czasie prób w teatrze czy na planie serialu. Czasami mam złudzenie, że wiem coś lepiej od reżysera.

I rozrabiakę na widowni potrafi pan usadzić...

- O rany, ta historia będzie już zawsze za mną chodziła? Pewnego razu na przedstawieniu "Idioty" wg Dostojewskiego siedzący w jednej z lóż młodzi ludzie zachowywali się tak skandalicznie, że przekroczyli wszelkie normy. Zdenerwowało mnie to tym bardziej, że to była bardzo piękna scena mojej żony. Ja w tej scenie tylko asystowałem, więc miałem wystarczająco dużo czasu, by łobuzów namierzyć. Po zejściu ze sceny wszedłem do tej loży i wyprowadziłem prowodyra. W porywie nerwów jeszcze mu dałem po głowie. Denerwuje mnie taka postawa: zapłaciłem za bilet, więc mi wszystko wolno. Jak ktoś łamie ustalone reguły, to ja też czuję się z nich zwolniony.

Żona panu podziękowała?

- Bardziej była przerażona tym, co zrobiłem.

Czy jeszcze patrzy pan w gwiazdy?

- Uwielbiam wyjeżdżać na wieś z teleskopem i szukać na niebie ciekawych obiektów. To pasja jeszcze z dzieciństwa. W podstawówce w Opolu należałem do kółka astronomicznego, uczyłem się gwiazdozbiorów. Niestety, teraz rzadko mam czas na obserwacje astronomiczne i strasznie mi tego brakuje.

Czy wierzy pan, że szczęście lub jego brak jest zapisane w gwiazdach?

- Absolutnie nie. Człowiek ma takie życie, jakie chce mieć. Od szczęścia bardziej potrzebna mu jest odwaga w stosunku do siebie. Żeby domyśliwać swoje myśli - do końca. Wypowiadać rzeczy, które chce powiedzieć - do końca. I iść w tę stronę w którą chce się iść - do końca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji