Artykuły

Wyspiański wielokrotnie

"Wesele" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Ewa Guderian-Czaplińska w Teatrze.

Scena jest czarna i pusta, po obu jej stronach majaczą tylko siatkowe, ciemne zastawki, kryjące - po lewej - stół z rekwizytami, po prawej - instrumenty czekające na muzyków. Ale muzycy wcale nie wchodzą. Na widowni światło tylko trochę przygasa (będzie półwidno przez cały spektakl), a zza sceny dobiega tupanie i z wyraźnym rytmem raz-dwa-trzy wbiega tłum postaci. Ale jacyż to weselnicy - wszyscy w czarnych strojach? Te stroje są wprawdzie zróżnicowane (inaczej wygląda sukienka Isi, inaczej Radczyni; niektórzy panowie noszą zwykle bawełniane koszulki, nie-

którzy koszule, tu i ówdzie widać marynarki), ale bardziej przypominają prywatne ubrania, a nie kostiumy. Na początek widzimy więc galopującą po ciemnej scenie gromadę ciemnych postaci, które same sobie wybijają rytm mocnymi uderzeniami stóp - muzyki bowiem nie ma. Pierwszy taniec wywołał chochoł: taka sama czarna postać, w swetrze ze zbyt długimi, zwisającymi rękawami i w czarnej wełnianej czapce. Chochoł potem "wróci" na swoje miejsce przewidziane w dramacie, więc przesunięcie jest chwilowe, choć znaczące. On puścił w ruch to wesele ("ktoś go wołał, czegoś chciał..."), on je na koniec zatrzyma.

Same tańce weselne są bardzo osobliwe także z innego powodu: choć czasami pojawiają się w nich wyraźne nawiązania do tańców tradycyjnych (na przykład ręka wyciągnięta skosem w górę, jak w krakowiaku), to częściej ruch budują w nich złożone z kilku gestów mini-układy choreograficzne, przypominające raczej cytaty z technik współczesnego teatru tańca. I jeszcze jedno: wszyscy tu tańczą osobno. Na scenie nie tworzą się weselne pary czy korowody, aktorzy poruszają się po własnych trajektoriach, nawet w największym ferworze "tupania" pozostają jednostkowi. To się potwierdzi w dalszej części przedstawienia - nikt tu nikogo nie dotyka! Nie ma bliskiego, fizycznego kontaktu między postaciami. Nawet Pan Młody i Panna Młoda nie biorą się bodaj za ręce, zawsze pozostając w pewnej od siebie odległości. Tej separacji bardzo się w spektaklu pilnuje, nie tylko w sekwencjach tanecznych, ale też w dialogach - prowadzonych czasem z dwóch stron sceny, czasem z widowni (gdzie aktorzy często schodzą, wędrując szerokim przejściem między rzędami, stając na schodach po bokach foteli lub wręcz siadając na wolnych miejscach). A jeśli już dialogują dwie postaci ustawione obok siebie na scenie (jak we fragmentach z Widmami), to i tak wciąż trzymają dystans, jakby dzieliła ich jakaś nieprzekraczalna powietrzna ściana.

Z rytmicznie pulsującej grupy wyłaniają się "osoby mówiące". Zatrzymują na proscenium, a po skończonej rozmowie lub monologu włączają się znowu w taniec. Aktorzy, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu, mają tylko chwilę na zaprezentowanie swojej postaci, a że muszą to zrobić bez żadnych ułatwień (choćby w kostiumie), zadanie nie jest proste: czarno odziany aktor odrywa się od innych czarno odzianych postaci i mówi fragment swojego tekstu. Szczecińscy aktorzy radzą sobie jednak świetnie: bez przerysowań, zrozumiale podając tekst, w kolejnych migawkowych scenach budują coraz bardziej wyraziste, żywe postacie.

Od pierwszych chwil widać więc, co zamyśliła Anna Augustynowicz. Podobnie jak wiele poprzednich "klasycznych" tekstów, zrealizowała "Wesele" odrzucając wszelką rodzajowość i historyczną anegdotę (na marginesie:

jaki sens ma wydrukowany z okazji spektaklu program, którego koncepcja idzie w dokładnie przeciwną stronę ? Mamy w nim solidne wypisy biograficzne z "Encyklopedii Wesela" Rafała Węgrzyniaka, artykuł Zenona Butkiewicza "Szczecińskie Wesela", a nawet wybór polecanej bibliografii; rozumiem, że taki program bardzo przyda się szkołom - odwiedzającym teraz chętnie Teatr Współczesny - ale też zabije możliwą dyskusję o spektaklu, spychając ją na plan historii!). To "Wesele" ma być "na dziś" - ale bez uwspółcześniania i z pełnym szacunkiem dla tekstu. Tak, jakby reżyserka chciała przede wszystkim jeszcze raz przeczytać z nami Wyspiańskiego, usłyszeć cały dramat i zapytać, co w nim jest na dziś "do myślenia".

Po pierwsze ze szczecińskiego spektaklu wylania się pytanie o nośność samego dramatu Wyspiańskiego. To problem od dawna dyskutowany i wciąż powracający. Czy w ogóle chcemy jeszcze czytać (i oglądać) "Wesele"? Czy nie jest tak, że już nie rozpoznajemy problemów tekstu jako własnych? Czy narodowy "zbiór cytatów" może nam być jeszcze pomocny w dyskusji o dzisiejszych sprawach? Anna Augustynowicz "testuje" Wyspiańskiego i robi to w sposób znaczący: skoro naprawdę daleko nam do bronowickiej chaty, skoro mamy kłopoty z identyfikacją Wernyhory, skoro podział na miastowych i chłopów dawno zatarły zupełnie inne podziały - to nie zatrzymujmy się na historycznym tłumaczeniu i odtwarzaniu "kto był kim", ale posłuchajmy, o czym się w "Weselu" mówi. Może w ten sposób tekst się odsłoni, pozwoli

- jak w nieuprzedzonej lekturze - usłyszeć się na nowo?

Test zaproponowany przez reżyserkę jest trudny, bowiem ' dramat musi wybrzmieć w całości - przedstawienie trwa cztery godziny. By skłonić nas do uważnego słuchania, wszędzie, gdzie to możliwe, aktorzy adresują swoje wypowiedzi bezpośrednio do publiczności. Niekiedy też schodzą na widownię, jeszcze bardziej skupiając uwagę słuchaczy na słowie dramatu. Zabieg ten służy także innej sprawie. Augustynowicz rysuje za Wyspiańskim portrety: Czepca (w tej roli bardzo wyrazisty Arkadiusz Buszko) - o którym wiemy, że "Żyda huknie w pysk", że jest butny, prostacki i niereformowalny, bo swoje wie; Pana Młodego (Krzysztof Czeczot) - zakłamanego tak dalece, że własne życie będzie próbował ułożyć wedle całkowicie wymyślonych norm, kompletnie i głupio ślepnąc na rzeczywistość; Panny Młodej (Marta Szymkiewicz) - dziewuchy prostej i wulgarnej, której powierzchowność przeczy wnętrzu. I całą resztę postaci, których "życiorysy", a nawet teatralne tożsamości są nam doprawdy obojętne. Reżyserka traktuje je raczej jak "preparaty" Polaków (wyłuskiwane z tłumu podobnych sobie ludzi), które próbuje tak przyszpilić, by ich obserwacja doprowadziła do wniosków natury ogólnej.

Więc co tym razem teatr komunikuje za pomocą "Wesela"? Ano to, że nigdy się w tym społeczeństwie ze sobą nie dogadamy. Nie dlatego, że tak bardzo się różnimy. Przeciwnie, jesteśmy do siebie podobni, ale zarazem - zupełnie osobni. Chodzimy w tych samych rytmach, ale zawsze oddzielnie. Nasza empatia jest zerowa - nie tylko nie potrafimy ze sobą rozmawiać, ale nawet porządnie słuchać siebie nawzajem. Dialogowanie jest pozorne, w istocie każdy wygłasza własny monolog, bez specjalnej troski o porozumienie. Z narodowej "księgi cytatów" wyłania się więc obraz pozornej zbiorowości - społeczeństwa w proszku.

Dobrze to widać w drugiej części spektaklu, kiedy wkraczają "osoby dramatu". Już wcześniej niektórzy bohaterowie zaznaczali swoje charaktery za pomocą drobnych przedmiotów (od początku spektaklu rekwizyty te leżą po prostu na stole). Rachel wygrzebała z nich biały szal, Jasiek czerwoną czapkę z piórami (to jedyne - oprócz czerwonej poduszki Isi - zestawienie barw na tle czerni sceny). Widma - to także aktorzy w czarnych ubraniach; zanim zaczną dialogować ze swoimi scenicznymi partnerami, przejdą obok stołu i przypną sobie tandetne anielskie skrzydła, prosto z teatralnej rekwizytorni. Prowadzone na proscenium dialogi z Widmami - Wernyhorą, Stańczykiem, Rycerzem Czarnym-są tak "wypreparowane" z całości dramatu, by poczucie wyobcowania bohaterów stało się niemal namacalne. Niepokoje ich sumienia są dla nas niezrozumiałe, dalekie, chwilami nawet śmieszne. To poczucie kulminuje w scenie z Wernyhorą (Irena Jun) i Gospodarzem (Konrad Pawicki), kiedy pełna wzniosłych symboli przemowa zjawy ("leć kto pierwszy do Warszawy z chorągwią i hufcem sprawy, z ryngrafem Bogarodzicy") trafia w pustkę. Gospodarz bowiem jest zupełnie zdezorientowany ("waść mi takie dziwa prawi"). "Wesele" Augustynowicz nie pozwala nam więc skontaktować się z historią, ale - czy nie dość nam ona nadojadła? Historia bitew, powstań, symboli - wiedza o nich jakoś wcale nie pomogła nam połączyć się ani zrozumieć. W tym sensie to współczesne "Wesele" opowiada się przeciw wizji historii "symbolicznej" - zostały z niej tylko rekwizyty, które jako karta przetargowa wciąż są w użyciu, choć już nie pamiętamy, do czego kiedyś służyły.

Czymże ostatecznie jest "Wesele" - i wesele? Rytuałem, który wiąże i łączy. Już u Wyspiańskiego więzy te stale się zrywają, choć energia - także ta wspólnotowa - jest jeszcze w jego dramacie wielka. Anna Augustynowicz ją bardzo osłabia. Nie mówi jednak, jak bywało to w wielu dawniejszych inscenizacjach "Wesela", że jesteśmy społeczeństwem bezwolnym czy zdegradowanym, mówi tylko, że się dramatycznie odosobniliśmy. Diagnoza Anny Augustynowicz pozostaje smutna: spoiwo, które ponownie mogłoby uczynić z nas wspólnotę, nie istnieje, jako zbiorowość dysponujemy dziś wyłącznie pustymi rytuałami.

***

Ewa Guderian-Czaplińska -wykładowca Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autorka książki "Teatralna Arkadia. Poznańskie teatry dramatyczne 1918-1939" (2004).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji