Artykuły

Praska fryzjerka Hanka B.

- Może kiedy aktor jest na rynku i dostaje nagrodę, to tylko potwierdza jego pozycję, ale niewiele zmienia. Ja nie istniałam, a teraz dostałam wiele propozycji. Te nagrody spowodowały mój aktorski coming out - mówi SONIA BOHOSIEWICZ, laureatka nagrody im. Zbyszka Cybulskiego.

"Rezerwat", debiut fabularny reżysera Łukasza Palkowskiego opowiadający o życiu na warszawskiej Pradze-Północ, wchodzi na ekrany kin w piątek. Główny bohater filmu Marcin (Marcin Kwaśny) jest fotografem, który przeprowadza się do zabytkowej kamienicy przy ul. Konopackiej. Dostaje propozycję, by zrobić fotoreportaż z Pragi i opublikować go w "Dużym Formacie", dodatku "Gazety Wyborczej". Jedną z jego sąsiadek jest fryzjerka Hanka B. grana przez Sonię Bohosiewicz.

Izabela Szymańska: Czy zakład fryzjerski Hanki B. istnieje naprawdę?

Sonia Bohosiewicz: Tak, przy Stalowej. Jest tam fryzjer damski i męski. Podczas zdjęć przychodziły do nas zmęczone życiem panie, które chciały zrobić sobie trwałą; wiesz, w taki tradycyjny sposób - na wałkach, utrwalaczem. Bajka! Jedna przyniosła ciasto, inna - wino własnej roboty. Ci ludzie cieszyli się, że o nich kręcimy.

Nic dziwnego, mieszkańcy Pragi są w "Rezerwacie" przedstawieni pozytywnie - to dzięki nim główny bohater zmienia swój sposób postępowania.

- Nie oszukujmy się, w filmie pokazujemy trochę bajkową wersję życia. Po drugiej stronie Wisły życie pędzi, a na Pradze często mieszkają ludzie, którym się nie udało. Nie wszyscy mają mocno osadzoną głowę na karku, nie potrafią znaleźć pracy, poradzić sobie. Co wcale nie znaczy, że są gorsi, źli.

Byłaś wcześniej na Pradze?

- Nie, ale pochodzę ze Śląska - tam jest dużo podobnych miejsc. Bieda wyznacza ich klimat. Praga tak mi się kojarzyła "po naszemu". W Krakowie Kazimierz już taki nie jest, Podgórze jeszcze tak.

Krytycy chwalili, że fryzjerka Hanka B., którą grasz w "Rezerwacie", świetnie portretuje praskie dziewczyny, a jednocześnie jest krucha. Jak się przygotowywałaś do roli?

- Podpatrywałam, jak chodzą, gadają tutejsze dziewczyny. Zachowują się na granicy dyskoteki, wulgarności. Mówią ze specyficzną melodią języka. Muzykalna osoba szybko to łapie. To tak, jak gdy jedziesz w góry i po tygodniu zaciągasz jak górale.

Z drugiej strony zastanawiałam się, jak obronić wrażliwość Hanki, mimo tipsów, doczepionych włosów, czarnej krechy w oku.

Mogłaś w swoim kostiumie - różowej sukience z falbankami, przechadzać się po Stalowej?

- Jasne, że tak! Biegałam do sklepu po drugiej stronie ulicy po jogurt. Jak były trzy godziny wolnego, to chodziliśmy do zoo. W pełnej charakteryzacji nie wzbudzałam najmniejszego zdziwienia. Spotkało mnie tu dużo przyjemnych rzeczy. Mieszkańcy kamienicy przy Konopackiej, w której kręciliśmy film, mimo że wydawali na to ostatnie pieniądze, zapraszali nas do siebie na herbatkę parzoną z fusów i kanapki. A my rewanżowaliśmy się. Mogli korzystać z naszego cateringu. Kolejki rozciągały się czasami na pół ulicy.

Za rolę Hanki B. dostałaś wiele nagród, m.in. na festiwalu w Gdyni czy im. Zbyszka Cybulskiego. Aktorzy często narzekają, że nagrody nic nie zmieniają w ich życiu.

- Naprawdę? Może kiedy aktor jest na rynku i dostaje nagrodę, to tylko potwierdza jego pozycję, ale niewiele zmienia. Ja nie istniałam, a teraz dostałam wiele propozycji. Zagrałam już m.in. w filmie "Entrée" Jacka Bławuta, Teatrze Telewizji Janusza Majewskiego pod roboczym tytułem "Dobór naturalny", w nowym serialu TVN "39 i pół", w którym będę przyjaciółką głównego bohatera - lesbijką. Te nagrody spowodowały mój aktorski coming out.

Do tej pory byłaś głównie aktorką teatralną. Zadebiutowałaś 12 lat temu w spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego "Zatrudnimy starego klowna". Grałaś w krakowskim Starym Teatrze, Teatrze im. J. Słowackiego i kabarecie Grupa Rafała Kmity. Nietypowe połączenie. Nie patrzono na ciebie w teatrze z przymrużeniem oka?

- Rzeczywiście, w pewnym momencie w teatrze dostawałam tylko małe role, a duże - w kabarecie. Myślę, że reżyserzy bali się, że stałam się już tylko przerysowana, komediowa i nic innego nie potrafię z siebie wydobyć. Nie dziwię się. Łatwiej jest obsadzić kogoś, kto powieli rolę, niż zaryzykować.

Według mnie kabaret nie jest odległy od teatru. Szczególnie taki jak Rafała - nie jest to mówienie do mikrofonu, tylko aktorskie sceny.

Jednak wymaga innego podejścia.

- Tak, kabaret łączy przeciwieństwa. Trzeba grać w sposób przerysowany, ale jednocześnie bardzo prawdziwie. Tak jak np. Louis de Funes, który jest dla mnie największym wzorem. Motyl w środku, słoń na zewnątrz. Trzeba być wrażliwym, aby mówić o rzeczach, które nas dotkliwie bolą; móc obśmiać to, czego się boimy, żeby to okiełznać, oswoić. Ale trzeba to robić z temperamentem.

W przyszłym tygodniu pokażecie w Warszawie wasz bardzo popularny spektakl "Aj waj! Czyli historie z cynamonem".

- Nazywamy go "cymesowym musicalem". To moje ulubione przedstawienie. Byłam nie tylko aktorką, ale też producentką. Jako pierwsza czytałam teksty, które powstawały przez kilka lat - zanim Rafał usiadł do pisania, starał się dogłębnie poznać żydowską kulturę i religię. Niby wszyscy coś wiemy ze "Skrzypka na dachu", znamy słowa "Chanuka", "menora", ale ciągle jest to temat owiany tajemnicą. Razem ze scenografką chodziłam za każda skrzynią, słoiczkiem, meblem. Z Rafałem Kmitą włożyliśmy w produkcję nasze pieniądze. Spektakl rodził się na moich oczach. Zupełnie inaczej staje się wtedy na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji