Gdy widz staje się uczestnikiem
Mimo wszystko jesteśmy bezradni wobec wielkiego dzieła na scenie. I widzowie i krytycy, a najbardziej ci recenzenci, którzy nie chcą się pozbyć praw widza do wzruszenia i do przeżywania, do poddawania się magii teatru. Uciekamy się wiec do opisu, by choć niedoskonale wprowadzić czytelnika w świat naszych przeżyć zobiektywizowanych, a przy tym uwrażliwić go na to, co rejestrujemy, jako świadkowie i jako sędziowie zarazem. Mickiewiczowskie "DZIADY" w inscenizacji KONRADA SWINARSKIEGO na scenie Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie dadzą się opowiedzieć pozornie tatwo dzięki jasności układu i precyzyjności prowadzenia akcji. Wiadomo co tu najważniejsze, co najbardziej efektowne i dlaczego właśnie takie efekty osiągnięto. Nie tylko na tym polega jednak wielkość tego przedstawienia.
SWINARSKI zerwał i zlekceważył starą umowę między widzem a teatrem nie tylko dlatego, że wyprowadził akcję ze sceny, a nas wyrwał z bezpiecznego azylu foteli teatralnych, ale ponieważ od samego początku obarczył widza "odpowiedzialnością" za kształt, przedstawienia, za aktorów, za reżysera. Więcej, stajemy się współodpowiedzialni za losy bohaterów, za życie tego dramatu w kosmosie teatru.
To uczestnictwo rozpoczyna się już od momentu gdy procesyjnie wprowadzani wkraczamy do foyer zamienionego na kaplicę cmentarną. Po drodze mijamy malowniczych dziadów.
Mickiewicz traktuje dosłownie ludowe obrzędy. Swinarski chciał te partie tekstu pokazać równie dosłownie. Takich dosłowności jest w tym przedstawieniu pełno. Za oknem, na galeryjce płonie prawdziwy ogień, upiór złego pana (Jerzy Nowak) ma pierś poszarpaną ranami, grzmot wypełnia salę teatralną długo dźwięcząc w uszach, stary chłop, w czasie wygłaszania przez Konrada wielkiej improwizacji, spokojnie zajada jajko na twardo. Ale te efekty sąsiadują z na wskroś teatralną umownością. Barokowe i operetkowe zarazem duchy (Anioł Stróż - Zygmunt Józefczak i Duch - Tadeusz Malak) grożą sobie drewnianym rnieczem i włócznią, zmaganie się opętanego Konrada z Belzebubem (Jerzy Stuhr) ma charakter gimnastycznych zapasów, grzmot okrążającej salę kibitki to coś więcej niż tylko efekt dźwiękowy, galopady diabełków z dziecięcych książeczek zderzają się z groźnym przeistoczeniem Belzebuba w dworaka i mistrza ceremonii; a więc szatani rządzą światem możnych i silnych. Ta dosłowność i ta unaoczniona metaforyczność wynika z ducha utworu. Swinarski założył sobie wierność wobec tekstu unikając grożącej w takich wypadkach nudy. Mimo że przedstawienie trwa cztery godziny napięcie nie słabnie, ponieważ stale przebywamy w świecie teatru, w którym nie ma granicy między tym co konkretne i ulotne, między zewnętrznością a psychiką, między doświadczeniem i marzeniem.
PODOBNIE postępuje Swinarski z akcją, która przecież odmierzana scenicznym czasem i poddawana scenicznym prawom logicznym tutaj zyskuje jednak wymiar osobny. Początkowo wszyscy są uwikłani w tę kolejność następstw czasowych i aktorzy, i my jako uczestnicy obrzędu "Dziadów" sprawowanego gdzieś na Litwie w czasach Mickiewicza, i przywoływane duchy, którym przypomina się czas trwania kary. Lecz ten logiczny układ zostaje zakłócony pojawieniem się postaci Gustawa, która jest projekcją przeżyć żywego, konkretnego człowieka na tajemniczy obrzęd "Dziadów".
Potem ołtarz zostaje pusty jak pamięć o wierzeniach ludu, a stół z resztkami obrzędowej uczty do której zapraszano duchy, to już nie martwe rekwizyty, ale pamiątki. Wszyscy - znowu procesyjnie, przechodzimy na widownię, która zespolona ze sceną - wyzwolona została od konwencji architektury teatralnej. Wszystko dzieje się w naszej bezpośredniej bliskości obok - a właściwie nad naszymi głowami. Towarzyszymy Konradowi w jego zmaganiach z Bogiem - a nie tylko przyglądamy się im. Odczuwamy koszmar snu senateru w noszonego w pasiastych betach przez diabły. Bierzemy udział w brutalności scen studencko-wieźniarskiej biesiady i uczestniczymy w tańcu gości senatora - już martwych i wypalonych od środka choć jeszcze nie uderzył piorun. Są też żandarmi milcząco otaczający salę, wymowni tylko przez swoją obecność, świadomi siły, którą reprezentują.
PUNKTEM kulminacyjnym "Dziadów" jest oczywiście wielka improwizacja. Dzieje się to przez obecność milczącego Boga, którego istnienie odczuwa Konrad i Mickiewicz. Lecz Bóg nie ujawnia się, nawet w przeżyciu psychicznym, ani sali, ani reżyserowi, bo mógłby zostać zniszczony przez fałsz artystyczny lub okazać się kukłą, ożywioną rzeźbą jak Anioł i Duch. Jest też i lud realny, ale nieobecny w świecie Konrada, jego idei i jego walki, bo jeszcze nie pozyskany. Zabrakło tu ludu z opowieści kaprala współczującego, przerażonego, a więc i zaangażowanego.
Konrad Jerzego Treli wypowiada swoje słowa w ogromną pustkę w której czyhają pomniejsze diabły i wielkie niezdarne duchy. Wiemy, że jest to samotna walka Konrada z samym sobą o określenie swojego człowieczeństwa. Dlatego on decyduje o swoim losie, ale i o czymś więcej, o losie Boga w świecie jako reprezentanta i twórcy porządku i ładu moralnego. Walce tej towarzyszą bezsilne duchy, a odbywa się ona już w innym wymiarze niż starcie między księdzem Piotrem, również zdwałoby się bezbronnym, a diabłem sczepionym z półprzytomnym Konradem. Te sceny stwarzały wiele niebezpieczeństw dla aktora. Jerzy Trela starał się pójść wyłącznie za tekstem, zawierzyć Mickiewiczowi nie wzbogacając świadomie tej postaci. Ksiądz Piotr Andrzeja Kozaka posunął się aż do zaprzeczenia swojej osobowości co nie tylko w wymiarze etycznym, ale i psychologicznym zadecydowało o ocaleniu Konrada. Kozak jest w tej roli świadomie nijaki, monotonny, płaczliwy, rzeczywiście jest "prochem". Ale koncepcja tej roli jest prawidłowa. Musi być "niczym" i wobec ludzi jego nicość prowokuje ingerencję nadprzyrodzoną jako skrajny biegun brutalnej pewności siebie senatora (Wiktor Sadecki) żałosnej przebiegłości doktora (Jerzy Nowak) nadętej - Pelikana (Jan Guntner).
MÓWIONO, że "Dziady" Swinarskiego są przedstawieniem o drodze człowieka do wolności, zmaganiu się z niewolą, o uszanowaniu cudzej wolności i obowiązku tego, kto jest wolny wobec tych, którzy są w niewoli. Pojęcie niewoli i wolności wynika z określonej historycznej sytuacji narodu, co było punktem wyjścia dla dzieła Mickiewicza, ale przedstawienie pokazuje więcej - niewolę w jaką wikła się człowiek sam, poprzez rozpacz, która rodzi brutalność wobec innych i wreszcie przez niewolę pychy, która wynika ze złudzenia, że sami siebie możemy poznać i sami sobie wystarczyć.
Między wielką improwizacją a finałem wprowadzono sceny bardzo teatralne, bo jednoznaczne, wyraziste, o doskonale rozłożonych akcentach dramatycznych: np. bal w salonie warszawskim i bal u senatora.
A potem znów jest Konrad już na pustej scenie, który jakby przekroczył wiele dziesiątek lat odtrącony i obdarty przez ludzi - konkretny, żywy, cierpiący za innych, bogaty o swoje doświadczenie, zwracający się do przyjaciół z innego narodu, do przyjaciół wszystkich narodów z ogromną nadzieją, bólem i przestrogą. Konrad znów na scenie, ale nie schodzący ze sceny przeciw nam, przeciw temu co w nas słabe, ale zarazem i wśród nas. I jeszcze raz sprawdził się zmysł inscenizacyjny Swinarskiego, który wie że w teatrze słowo nie może żyć bez obrazu, a obraz jest wyblakły bez człowieka.
Przedstawienie "Dziadów" w inscenizacji Konrada Swinarskiego znalazło się w nurcie wielkich poszukiwań etycznych teatru. Nie jest to spektakl epoki, w której Dekalog umarł, ale przedstawienie które ujawnia, że i Dekalog nie jest literą wyrytą na kamiennej tablicy lecz zbiorem norm etycznych stale aktualizowanych i wzbogacanych przez ludzi, także przez sztukę, a więc i teatr.