Teatr pełen "Dziadów"
Ten Teatr doprawdy nie jest Stary. Ten teatr, który pewni ludzie, strojąc się, w powagę wysokich komisji, chcieliby od dwudziestu ośmiu lat zlikwidować, albo przynajmniej oddać do długotrwałego remontu, jest dziś najżywotniejszą i najmłodszą sceną polską - jeśli się zgodzimy, że młodość to przede wszystkim energia i nieustające szukanie własnych odpowiedzi nawet na te pytania, na które historia i tradycja odpowiedziały już, zdawałoby się, ostatecznie i wyczerpująco.
Piszę to po przedstawieniu "Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego. Ale były one przecież tylko kroplą, która dopełnia, przepełnia, nie pozwala milczeć na temat zjawisk jakże wyjątkowych w naszym współczesnym teatrze - podobno nieudolnym organizacyjnie, podobno wymagającym gruntownych reform. Nie wiem. Byłbym ostrożny wobec wszelkiej gruntowności reformatorskiej, z góry, a może i na wyrost zaplanowanej. Nie jest bowiem tak źle, jak pohukują puszczyki, skoro w tym nieudolnym i źle zorganizowanym teatrze - a powtarzam tu opinię większości polskich scen - mogą powstawać takie wydarzenia jak właśnie "Dziady" w reżyserii Swinarskiego.
Do zjawisk wyjątkowych, o których nie można milczeć, należy przede wszystkim odwaga myślowa i rozmach kompozycyjny przedstawienia, zda się, przerastający siły jednego człowieka. Należy znakomita dyscyplina i jedność zespołu, który - wstrząsany takimi czy innymi konfliktami, dziesiątkowany utratą wybitnych czy mniej wybitnych aktorów, co jest oczywiste, i co zawsze dosięga nie powiem prowincji, choć o to chodzi, powiem delikatniej: ośrodków pozawarszawskich - który to zespół więc w chwilach decydujących skupia wszystkie siły... dla sukcesu, zapewne i dla sukcesu, ale także ze względu na rzetelność artystyczną, wymagającą ofiarowania teatrowi najlepszych umiejętności... To nie jest paradoksem, proszę mnie dobrze zrozumieć: podobną jedność, dyscyplinę i temperaturę, poświęcenie się zadaniom sztuki, podjęcie tej roli, którą nakazuje plan ogólny, a nie osobiste marzenie czy ambicja - podobną temperaturę spotykało się u nas czasem w teatrach studenckich, na przykład w Kalamburze. A więc w tych teatrach, gdzie wykonawcom mniej zależało na osobistym sukcesie, więcej zaś na tym, aby sukces osiągnęło ich przedstawienie, ich wysiłek wspólny. Coś z tej atmosfery - nie przeszczepił, myślę, bo i pod innymi batutami reżyserskimi bywało tutaj podobnie - ale unaocznił Konrad Swinarski w przedstawieniu "Dziadów".
Trzecim wreszcie zjawiskiem wyjątkowym, którego nie sposób przemilczeć, jest odwaga dyrektora teatru, J. P. Gawlika. Zdecydował się dla reżysera, dla zespołu, no i dla Mickiewicza, oczywiście, zburzyć ład teatru, widownię przemienić w scenę - bez tej pewności przecież, że czyni to także dla swojej publiczności. Do niedawna krytyk teatralny, miał chyba Gawlik lżejszą rękę i jaśniejszą świadomość niż niejeden z tzw. profesjonalistów, że podejmuje ryzyko wielkości tego przedstawienia. Bo tylko wielkość mogłaby usprawiedliwić to, co się dzieje z teatrem i w teatrze przy ulicy Jagiellońskiej w Krakowie. I usprawiedliwia.
Swinarski odtworzył w "Dziadach" ich osobliwą poetycką kosmogonię, a zarazem przejmującą realność. Tę pierwszą odbieramy intuicyjnie, gdy zostajemy włączeni w sceniczne dzianie się utworu. Przez hall teatralny przechodzi ks. Piotr z ministrantem; na półpiętrze, pod wielkim przesłoniętym krzyżem siedzi skulony człowiek - ktoś z wiejskiej gromady?; w foyer na niewielkim podwyższeniu stół, ławy, gromada zbierająca się na obrzęd "Dziadów", zawodzenie "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...", cicha, monotonna muzyka Zygmunta Koniecznego - powiedzmy od razu, że całemu przedstawieniu dał on świetną, niezwykle sugestywną, a zarazem dyskretną i nie ogłuszającą oprawę muzyczną. Ale do akcji włączony został cały teatr. Ganeczek za oknem foyer, gdzie pokazuje się duch złego pana; dawna mała sala teatru, wraz z garderobami, przez którą trzeba przechodzić, i balkon; pomost przerzucony przez całą widownię ponad krzesłami, na którym rozgrywa się akcja, ponieważ scena została zarezerwowana dla Senatora; i wreszcie okna teatru odsłonięte na plac Szczepański - przez jedno z nich wyskoczy młody Rollison... Przedstawienie ma jedną piętnastominutową przerwę. Przez cztery godziny, w którąkolwiek stronę zwrócimy oczy, tam rozgrywa się akcja "Dziadów". Część II i IV oglądamy stojąc w foyer. Gdy wreszcie znajdziemy się na sali wobec części III, "Dziadów" drezdeńskich, będzie stamtąd wciąż dochodziło zawodzenie muzyki, będzie sie sączyło przyćmione światło, będą się snuli, i tam i po scenie (scenie Senatora! jak nazywa ją reżyser), uczestnicy obrzędu. Ten dramat nie rozgrywa się przed nami, za rampą, w bezpiecznej odległości, lecz wszędzie wokół nas; wreszcie nie potrafimy się już pozbyć najgłębszego przeświadczenia, że rozgrywa się także w nas. Swinarski ogarnął - zaczarował chyba? - i zmusił do posłuszeństwa wszystkich, nie tylko aktorów; także publiczność potraktował jak swoich aktorów, bezbłędnie manipulując jej odczuciami, jej znużeniem na przykład, które - gdy się pojawi - reżyser natychmiast przewycięża najpiękniejszymi i najmocniejszymi scenami. Tak więc gdy nieco rozdrażnieni staniem, obrzędem i rozmową z księdzem wchodzimy wreszcie na salę i zapadamy wygo- dnie w fotele, Swinarski wybija nas natychmiast z ospałości, dając fascynującą scenę więzienną, która przejdzie do historii teatru, tak, jak : wszedł do niej słynny Salon warszawski z inscenizacji Leona Schillera. Na podeście w połowie sali Więzień mówi wspaniały liryczny monolog "Nocy cicha...", spiera się z duchami, białymi i czarnymi - Swinarski się ich nie boi, wprowadza o-perowo, jak w XIX-wiecznym teatrze, nie na scenę przecież, lecz właśnie do teatru, wśród nas, i brzmi to zupełnie inaczej. Monolog więźnia kończą pamiętne słowa:
Żywy, zostaną dla mej ojczyzny
umarły,
I myśl legnie zamknięta w duszy
mojej cieniu,
Jako dyjament w brudnym zawarty
kamieniu.
Jerzy Trela z nagłą determinacją rzuca się przed siebie, duchy pierzchają w popłochu, dopada sceny i na czarnej płaszczyźnie jej ściany pisze "obiit..." etc. Na co duch czarny, nie partner przecież, bo właśnie poniżony, zaczyna z gorzką świadomością porażki:
Człowieku! gdybyś wiedział, jaka
twoja władza!
Kiedy myśl w twojej głowie, jako
iskra w chmurze
Zabłyśnie niewidzialna...
Swinarski niewolniczo idzie za tekstem Mickiewicza. Ale to, co daje w "międzysłowiu", jest interpretacją, która wstrząsa swoją sugestywnością i trafnością.
Do celi Konrada, znów na pomoście, daleko w głębi sali, schodzą się więźniowie. Prosto i naturalnie witają Żegotę, komentują aresztowania, procesy, wybiegają po wino, Aleksander Fabisiak bez deklamacji i patosu, jak najgłębiej przeżytą sprawę podaje opowiadanie Sobolewskiego: żądają pieśni więc "Nie dbam, jaka spadnie kara..." - i ruszają krokiem poloneza wzdłuż całej widowni. Zabawa to czy tragedia? A może ten stop psychiczny, w którym z niemocy wobec tragedii rodzi się zabawa, a w każdej zabawie drży nuta tragiczna. W głębi sceny, u góry, ponad czarnymi płaszczyznami ścian, wielkie okno do kaplicy klasztoru Bazylianów, z którego bije jasność; jest przecież noc wigilijna. Więc Duchowi dobremu sekunduje stamtąd chór małych kolędników...
Za chwilę zostanie na scenie tylko Jerzy Trela, znów zejdą się wokół niego duchy, z lewej i z prawej strony, aktor wypowie Wielką Improwizację, w której dość nieoczekiwanie zabrzmi autoironia, pewne - powiedziałbym nawet, gdybym się nie lękał urazić uszu - kabotyństwo zbyt górnych lotów i sporów Więźnia-poety, nadzwyczaj lekko jednak zaznaczane. Trela w ogóle okazał się wielką niespodzianką tego przedstawienia. Już IV część, którą Swinarski rozegrał znakomicie: kończy się obrzęd, w kaplicy zjawia się ksiądz z ministrantami, w głębi odsłania się wielki dramatyczny ołtarz z Matką Boską Ostrobramską - więc już IV część prowadził z pełną sugestywnością, jego spór z księdzem miał akcenty przejmujące szczerością i bólem. W III części tekst nabrał w jego ustach jeszcze migotliwości, sprężystości, by w zakończeniu przedstawienia, gdy prowadzony pod strażą mija się z ks. Piotrem - znów pośrodku sali! - i potem, gdy ze sceny mówi strofy "Do przyjaciół Moskali", uderzyć cichym tonem skupienia, po akcentach wysokich i gwałtownych zejść niejako na ziemię do zwykłej, powszedniej człowieczej prostoty, która staje się przesłaniem tego potężnie rozinscenizowanego przedstawienia.
Poetycka kosmogonia i przejmująca realność. Realność zaczyna się już wtedy, gdy przy szatni spotykamy autentycznych żebraków, gdy podczas obrzędu II części aktorzy tłoczą się wśród nas, przepychają się w ścisku, a potem znów w nim giną, roztrącając tego i owego. Gdy za oknem zjawia się widmo złego pana, a gromy biją blisko i gęsto; gdy młody Rollison skacze przez okno, za którym widzimy Pałac Sztuki i sąsiednie budynki; gdy na Konrada, który wszedł na scenę, by powiedzieć strofy "Do przyjaciół Moskali", rzucają się ci z gromady i rozbierają go dość dokumentnie. Wreszcie - co może wywołać szok największy i sprzeciw - gdy Konrad mówi Wielką Improwizację, a na scenie, gdzie na poboczach znalazły się odpryski obrzędowej gromady, jeden chłop z babą pochrapują, a inni tłuką skorupki jajek i dość ospale się pożywiają.
Jest ta realność zwykłym widzeniem Swinarskiego, znanym nam z innych jego przedstawień, choćby i najbardziej poetyckich. W "Dziadach", szczególnie podczas Improwizacji byłaby nie do zniesienia gby... tak, gdyby to przedstawienie rozgrywało się na scenie, a elementy tej sceny czy wizji znajdowały się w bliskim sąsiedztwie. Tu dzieli je co najmniej pół sali. Ci, którzy patrzą na Konrada i słuchają go, nie widzą reszty; do tych, którzy spojrzeli właśnie na scenę, tylko słowa Konrada docierają z oddali. Kura i słoma w "Fantazym" Swinarskiego doprowadzały mnie do pasji. Tutaj, dzięki rozplanowaniu akcji i objęciu nią całego teatru, najbrutalniejsze nawet elementy realności nie likwidują lecz potęgują nasze odczucie poetyckiej kosmogonii utworu. Swinarski osiągnął jedność swej wyobraźni, poetyki i dramatycznej wizji.
Z tego samego ducha narodziła się druga wstrząsająca scena przedstawienia: Sen Senatora. Słudzy rzeczywiście układają go do snu w łóżku czyli na pierzynie, i wtedy on, Wiktor Sadecki, zrywa się w koszulinie i mnąc przed sobą, pod sobą pierzynę przeżywa sen o sukcesie jak erotyczne spełnienie, po czym - w zwykłym w takich razach zniechęceniu - zwiduje mu się, że jednak wypadł z łaski... Brutalność, a zarazem jakaś dojmująca oczywistość i szczerość tej sceny, wraz ze świetnym aktorstwem Wiktora Sadeckiego w roli Senatora, z pewnością nie pozwoli jej zapomnieć, wysunie może nawet - jako najdrastyczniej drwiącą z kostiumów, w jakie człowiek przebiera swoją podświadomość - na czoło długiego przecież szeregu inscenizacji "Dziadów".
Aktorstwo tego przedstawienia miało taką rozpiętość, chyba świadomie nie tonowaną przez Swinarskie-go, jak przestrzeń sceniczna, na której toczyła się akcja. Jakże grać według reguł, skoro złamane zostały wszelkie reguły teatralności? Więc czasem mała rólka błyska tu znakomitą wirtuozerią, niekiedy większe role giną nie docierając do publiczności. I tak Wojciech Ruszkowski w roli Starosty (Bal u Senatora) dał wspaniały popis kunsztownej melorecytacji i wtrząsający... odwagi cywilnej swego bohatera. Bezczelny Bajkow Juliusza Grabowskiego i aż do nieoględności uczciwy i szlachetny Bestużew Kazimierza Kaczora. Anna Polony mówiła Widzenie Ewy i występowała w roli kobiety, która stanowi mickiewiczowskie marzenie o Maryli Wereszczakównie, pogrążonej w żałobie po nim; te nadzieja spełniła aktorka z pełnym przeświadczeniem uczestniczenia w po kilkakroć tragicznym losie Gustawa-Konrada (miłość, więzienie etc), czego - jak wiadomo - o pierwowzorze, czyli Maryli, powiedzieć nie można. Izabela Olszewska jako - jakże młoda! - pani Rollison grała na pełnym diapazonie aktorskim: ekspresją gestu, mimiki, głosu, raczej wyjątkowo w tym przedstawieniu; jakby się obawiała, że nie zdoła sobie poddać i opanować obszernego theatrum. W istocie nie opanował go ks. Piotr Andrzeja Kozaka, który prostotę braciszka posunął nieco zbyt daleko, bo - jak się zdaje - aż do niezrozumienia i nieakcentowania wypowiadanego przezeń tekstu.
Ala tego rodzaju niedostatki aktorskie przedstawienia mogły pozostać niezauważone, jeśli właśnie uwaga widza zajęta była gdzie indziej. Myślę nawet, że pewna doskonałość czy tzw. Wyrównany poziom gry groziłby martwotą spornycn partii tekstu, które ożywały tylko wtedy, gdy - dodatnio czy ujemnie - przyciągały uwagę: tyle było dla niej wokół punktów oparcia, a zarazem tyle dystrakcji powodowanej to tu, to tam wybuchającymi pomysłami i efektami.
Czas przepisać od pewnego współczesnego autora dwa aforyzmy. "Efekt w sztuce wymusza na publiczności wzruszenie, ale nie wzbogaca jej żadnymi wartościami". Nie jest to, jak mi się wydaje, przypadek tego przedstawienia i pracy artystycznej Swinarskiego w ogóle. Drugi: "Bądź ostrożny! Nikt nie może być za długo buntownikiem i nie zmienić się w autokratę". Ta myśl natomiast tkwiła jakby a rebours u podstaw rozumienia "Dziadów" przez reżysera. Zebrani u bazylianów więźniowie nie tylko śpiewają bluźnierczą piosenkę, lecz czynią to prosto w twarz odwracającemu się od nich i modlącemu się ks. Lwowiczowi, szarpią go, smagają. Czyżby w zapale walki z niebem przejęli metody tych, którzy ich kiedy indziej przesłuchują? - jaka krótka droga ofiar na miejsce katowskie. Nie jest to jednak aż tak banalne, jak piszę. Swinarskiemu chodzi raczej o coś innego: o uszanowanie cudzej wolności. A potem czyta "Dziady" jako utwór o obowiązku tego, kto jest wolny, wobec tych, którzy są w niewoli.
Nie jest to obowiązek łatwy. Pisał Mickiewicz gdzie indziej, że "ręce za lud walczące sam lud poobcina"; i pisał w "Ustępie" III części "Dziadów", że ręka, która targa obrożę, może zostać pokąsana. A jednak, zdaje się mówić Swinarski czytając Mickiewicza, człowiek nie powinien się cofać przed tym swoim zobowiązaniem, tak jak gromada nie lęka się nocy w kaplicy, lecz zbiera się tam, by nieść pomoc czyśćcowym duszyczkom.
Konrad Swinarski zrozumiał "Dziady" jako wyzwanie wysokiej moralności ludzkiej, społecznei, narodowej. Jako takie właśnie potrójne zobowiązanie. Nie tylko jednak zrozumiał, lecz sugestywność tego rozumienia potrafił narzucić zarówno wykonawcom, aktorom, jak i nam, publiczności, współuczestnikom tego wszystkiego, co się dzieje na teatrze "Dziadów".