Artykuły

Pan Jourdain i muzyka za winklem

"Mandragora" reż. Michała Znanieckiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Olgierd Pisarenko w Ruchu Muzycznym.

Gdy dwóch mówi to samo, to nie jest to samo. Cóż dopiero, gdy jest aż trzech? Czy lo, co powiedzieli, da się złożyć w składną, spójną całość? Próbował to uczynić Michał Znaniecki, kompilując spektakl pod tytułem Mandragora, osnuty na tle wybranych scen i sytuacji z Molierowskiego Mieszczanina szlachcicem. Ze sławną tą komedią mieli bowiem do czynienia trzej wielcy kompozytorzy: Lully, Ryszard Strauss i Szymanowski, pierwszy współpracując z samym Molierem, drugi z Maxem Reinhardtem, trzeci z Leonem Schillerem. Spektakl umieszczono w Salach Redutowych, co jego twórcom i wykonawcom musiało sprawić sporo kłopotu, bo pomieszczenie nie zapewnia odpowiedniej przestrzeni dla gry scenicznej, a wyposażenie w technikę teatralną było tu chyba lepsze za czasów Osterwy i jego Reduty. No, ale moda na granie w miejscach niewygodnych, za to - jak to się chętnie mówi - "z duszą", od lat trzyma się mocno. (I na cóż było starożytnym Grekom wymyślać teatr?) Przy okazji trochę niewygody musieli też zaznać słuchacze, którym we wnętrzach zamienionych w pudełko wytapetowanc nutami, siedzieć wypadło na poduszkach, rozłożonych na miejscu krzeseł. Najlepiej po turecku, bo punktem wyjścia była "ceremonia turecka" z Mieszczanina szlachcicem, podczas której Pan jourdain ma otrzymać tytuł "Wielkiego Mamamusziego".

Było więc wiele kolorowego rozgardiaszu i raczej konwencjonalnej egzotyki kostiumowej "alla turca" z udziałem aktorów, akrobatów i młodych adeptek sztuki baletowej (choć warunki do tańca są w tym pomieszczeniu mocno wątpliwe). W centrum tego wszystkiego brylował Pan Jourdain, odegrany przez Andrzeja Grabowskiego na jednej nucie chytro-poczciwej fajtłapowatości (jeśli nawet podobieństwo do Ferdynanda Kiepskiego uznamy za "purely coincidental") z dodatkiem trochę kabareciarskich sposobów nawiązywania kontaktu z publicznością, które w kontekstach jak wyżej prezentowały się raczej sztucznie. Także pocieszne i prowokacyj ne nonsensy Jourdaina brzmiały jakoś ociężale i bez wdzięku. Być może reżyser w zbyt dużej części złożył ciężar, spektaklu na barki popularnego aktora? Ten bowiem przez większą część spektaklu musiał działać jako samotny "entertainer", w najlepszym razie w otoczeniu statystów, i nie miał z kim ani do kogo grać (nawet tyrady nauczycieli: fechtunku, filozofii i tańca zostały odtworzone z nagrania). Zabawiał więc publiczność z prawdziwym poświęceniem, tylko stopniowo coraz mniej skutecznie.

Zapytacie, a gdzie w tym przedstawieniu była muzyka? Ano, na drugim planie akustycznym, ściśle rzecz biorąc - "za winklem", w bocznej "kieszeni". Można ironicznie stwierdzić, że w zupełnej zgodzie z poglądami Pana Jourdaina. Skromnie obsadzona orkiestra kameralna pod batutą Sławka A. Wróblewskiego zagrała całkiem przyzwoicie muzykę Lully'ego do "ceremonii tureckiej". Potem mieliśmy przyjemność z Ryszardem Straussem w kilku fragmentach muzyki do legendarnego stuttgarckiego spektaklu Maxa Reinhardta z 1912 roku, gdzie po komedii Moliera następowała pierwotna wersja. Ariadny na Naksos. Dwa wdzięczne fragmenty wokalne - arietta Du Venussohn oraz prawie nieznany duet pasterski Kennst du ewig nichts als Kdlte - zyskały rzetelne odtwórczynie w osobach Elżbiety Wróblewskiej i Agnieszki Niewiadomskicj. Nawiasem mówiąc: Du Venussohn nie jest bynajmniej "odrzuconym fragmentem", jak sugeruje w programie reżyser spektaklu - Strauss włączył ją także do ostatecznej wersj i Ariadny na Naksos, do partii Kompozytora.

Tytuł całemu wieczorowi w Salach Redutowych nadało urocze dziełko Szymanowskiego do libretta Leona Schillera i Ryszarda Bolesławskiego, napisane w 1920 roku na zakończenie spektaklu Mieszczanina szlachcicem w warszawskim Teatrze Polskim. Warto podkreślić, że Mandragorą potraktowano, być może po raz pierwszy od premiery, zgodnie z jej charakterem jako pantomimę, a nie balet. Słusznie, bo jak na balet w muzyce Mandragory dzieje się za dużo i za szybko. W głównych (i niemych) rolach doskonale spisali się... śpiewacy Opery Narodowej: Agnieszka Niewiadomska, Elżbieta Wróblewska i Leszek Swidziński. Pantomimę przedstawiono na dosłownie wysokim poziomie - na wąskiej galeryjce Sal Redutowych, gdzie z trudem mijają się dwie osoby. Wprawdzie postaci widoczne były dla publiczności jedynie od pasa w górę (!), ale cała rzecz została rozegrana dowcipnie i z wyobraźnią... Burza morska przedstawiona za pomocą wręcz prymitywnych środków technicznych - falujących tkanin - była majstersztykiem teatralnej iluzji. Dobrym pomysłem było 'głośne czytanie libretta na tle muzyki, w efekcie uzyskano coś w rodzaju mc-lodramu. Orkiestra, choć prowadzona subtelnie i muzykalnie, brzmiała, jak na mój gust, cokolwiek za chudo. (Skądinądnie sądzę, by Szymanowski miał w Teatrze Polskim dużo większy skład.)

W sumie spektakl trochę udany, trochę nieudany, miejscami zabawny, miejscami nudnawy, można by się bez niego doskonale obejść, skoro już jednak zaistniał, trudno zaprzeczyć, że zasłużył na żywot sceniczny. Szkoda, że został pokazany tylko dwa razy i, jak wynika z lektury strony internetowej Teatru Wielkiego, już do końca sezonu nie pojawi się w repertuarze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji