Artykuły

O rozwodzie na wesoło, ale niezręcznie

"Mój boski rozwód" w reż. Marka Pasiecznego w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Teatr Nowy w Łodzi utrzymuje poziom i zaspokaja najbardziej mieszczański gust teatralny. Po farsie, źle zrealizowanej sztuce współczesnej i "starodawnej" bajce zaprosił widzów na bulwarowy monodram "Mój boski rozwód".

Pociecha w tym, że wyszło niedrogo. Ale też, niestety, tanio. Bo tanią elegancją teatralną jest tautologia. A nie uniknął jej reżyserujący Małgorzatę Skoczylas Marek Pasieczny.

"Mój boski rozwód" to tekst powierzchowny, z ryzykowną tezą, że kobieta szczęśliwa może być wyłącznie, gdy uzależni się od mężczyzny. Bohaterka ma pięćdziesiąt lat, do których się nie przyznaje. I faceta, o którym powie na końcu (nb. konstrukcja sztuki też nie jest wzorowana na ideale). Od samego początku natomiast mówi, że właśnie opuścił ją mąż, naturalnie dla młodszej o połowę. Ten mąż w ogóle kochliwy jest, bo podczas czterech lat (chyba tak długo trwa akcja sztuki, ale pewności nie mam), przeżywając kryzys wieku średniego, zmienia partnerki często. Aż dziw, że z tą jedną - własną żoną - wytrzymał ćwierć wieku.

Angela - bo tak na imię bohaterce - najpierw przyjmuje rozwód jako uwolnienie od męża, w którym właściwie

wszystko ją irytowało, później jednak górę nad zachwytem wolnością bierze samotność. Do tego jeszcze dochodzi brak zrozumienia u matki, wyprowadzka córki, właściwie zupełny brak przyjaciół (wszyscy zostali przy mężu, co

o Angeli nie świadczy najlepiej) i notoryczna hipochondria.

Okazuje się jednak, że przeczulenie na własny organizm może być walorem: w Angeli zakochuje się jej lekarz, że tak powiem, pierwszego kontaktu. Ale właśnie o tym dowiadujemy się na końcu. Jak również o tym, że i Angela w nim się zakochała, tyle że nie jak on w niej cztery lata temu, a cztery godziny temu. I to też ma być zabawne. A nie jest, bo taka wolta przekreśla wiarygodność bohaterki, tekstu i sensu. Bo niby dlaczego Angela na naszych oczach przeżywa rozterki i rozwodowe traumy, skoro jest szczęśliwie zakochana?

Oj, nie przyłożyła się do pisania Geraldine Aron, zadowalając się powierzchownym potraktowaniem tematu i formy. Nie wystarczy tekst uperfumować kilkoma bardziej lub mniej błyskotliwymi żartami (te mniej można było sobie darować). Trzeba jeszcze, żeby tekst nie był o niczym. A tekst napisany przez Geraldine Aron to zwykła paplanina, w której słowa umierają zaraz po wypowiedzeniu. Prawdę mówiąc, jak wszystkich niskich bulwarowek. Sytuację ratują Marek Pasieczny i Małgorzata Skoczylas, słusznie z tekstu wydobywając na pierwszy plan wszystko, co zabawne, a od tego, co poważne, dystansują się i zamieniają w żart.

Nie do śmiechu jest jednak, gdy Pasieczny każe Skoczylas rozsuwać przekrojony na pół różowy dywan, by powstająca szczelina symbolizowała... No właśnie? Co? Upływ czasu, coraz większą przepaść między ludźmi, większą przestrzeń samodzielności? Oj, toporny to pomysł reżysera, podobnie jak ten, by Małgorzata Skoczylas grała to, co mówi. Kiedy więc opowiada, jak rozmawiała przez telefon, to schyla się po aparat i udaje, że do niego mówi, jak mowa o psie, to głaszcze drewnianego pieska, którego też nie wiedzieć czemu wciąż przestawia i przeciąga, zamiast wyrzucić. A kiedy bohaterka opowiada o wizycie w sex shopie, to pojawia się torba reklamówka. A kiedy wychodzi z wizytą, to wzuwa czerwone buty. Ale nie zawsze.

Małgorzata Skoczylas jest dobrą aktorką i takie protezy nie są jej potrzebne. Mimo dużego dystansu do tekstu, chętnie zobaczyłbym monodram Skoczylas jeszcze raz, ale bez tych wszystkich udziwnień i bez muzyki, dobranej bez smaku. Wystarczy, żeby Skoczylas stanęła na scenie i zagrała postać. Jako partner wystarczy jej talent, a nie rekwizyty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji