Artykuły

Lubię być kurczaczkiem

- Długo się wzbraniałem przed reklamą. Naprawdę. Ale kiedy pojawiła się taka możliwość, z agentką pomyśleliśmy, że jak już grzeszyć, to z kimś poważnym. Z kimś, kogo nie wstyd reprezentować. I będę reklamować austriacki bank, z tradycjami. A ponieważ moja rodzina ma austriackie korzenie, będę to mógł robić z podniesionym czołem - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Z Maciejem Stuhrem rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Można powiedzieć, że to będzie rok Stuhra. Młodego Stuhra. Po raz pierwszy zgrzeszy w... reklamie. I po raz kolejny zabawi się w "Glinę". Uraczy nas "Winem truskawkowym", a raczej smakowitą w nim rolą. Zobaczymy go także w nowym filmie polsko-niemieckim "33 sceny z życia", w którym partneruje znanej aktorce Julii Jentsch.

Kiedy tak patrzę na Pana, nie mogę w jedno uwierzyć...

- No proszę, w co?

Że Pan w tym roku kończy 33 lata. Zapytam więc prowokacyjnie - czuje Pan, że już nie jest chłopcem?

- (Śmiech). Od pewnego czasu. W moim życiu, takim symbolicznym momentem, w którym poczułem, że już jestem mężczyzną, były narodziny córki. Zrozumiałem wtedy, że sam powinienem przestać być dzieckiem. Że muszę wziąć większą odpowiedzialność za swoje życie. Mnie to spotkało dość wcześnie. Myślę, że to był nawet przyspieszony kurs męskości. Więc dzisiaj, mimo mylnego wyglądu, czuję się dość poważnym człowiekiem. Co nie znaczy, że nie wesołym. Bo powaga przecież nie szkodzi wesołości.

Nie szkodzi. Aktor to w końcu komediant.

- Komediant, który ma jednak dużo z dziecka. To, co robimy na scenie i przed kamerą, jest często tak głupie i infantylne, że trudno nas czasami postrzegać na poważnie. Najlepiej to widać, kiedy ktoś z naszego środowiska zostaje politykiem. Ale zaraz zaraz, czy na pewno Zulu Gula będzie poważnym posłem? - myślimy. Rozbawianie to nasz zawód, a na co dzień jesteśmy jak inni.

Nie daje się Pan zaszufladkować, szczęśliwie.

- Bo ja włożyłem sporo wysiłku w to, żeby móc robić w życiu różnorodne rzeczy. I mimo że raczej jestem postrzegany jako ten, który rozśmiesza ludzi, to sam staram się wyważać proporcje.

W jaki sposób?

- Jeśli zgadzam się prowadzić kabareton, to najwyżej raz w roku. Chociaż i tak nie mam wpływu na to, że telewizja te programy powtarza przy każdej odwołanej serii skoków narciarskich. Więc takie powtórki żyją własnym życiem. Te proporcje w naszym zawodzie są niezwykle delikatne. Wystarczy jeden strzał, który przeważy szalę w drugą stronę. Dla mnie istotne jest to, że wciąż znajdują się reżyserzy, którzy potrafią mi zaufać również w repertuarze dramatycznym. Zdarzają się jeszcze szaleńcy, którzy w tym biegającym po estradzie w Opolu człowieku widzą aktora dramatycznego. I z tego się bardzo cieszę.

Pan umiejętnie rezygnuje z grania w serialach. Tak myślę. Bo nie wierzę w to, że telewizje nie wyciągają po Pana swoich macek. Dzięki temu nie jest Pan obiektem polowania paparazzich.

- No i to jest dla mnie zbawienne.

Ale są tacy, którzy mówią, że jak cię nie ma w kolorowej prasie, to cię nie ma w ogóle.

- Zależy jaki się ma target, mówiąc językiem nowoczesnym.

Nie chce Pan być Dodą polskiego ekranu?

- No nie. Ludzie poprzez dziennikarzy zaczynają zaglądać tam, gdzie ja bym nie chciał, żeby zaglądali. Może niektórych moich kolegów to bawi. Ale ja w tym przypadku również szukam wyważenia.

I najwyżej zgadza się Pan na jeden serial - "Glina".

- Ale dlatego, że to serial wyjątkowy. Długo się nie wahałem. Przy "Glinie" nie zapierałem się ślepo, że w serialu to w... żadnym razie. Ale na pewno miałbym problem z udziałem w serialowym tasiemcu. Tam się człowiek zapisuje do pracy na kilka ładnych lat.

Jeszcze zapytam o "Glinę". Fajnie być policjantem?

- Fantastycznie.

Ale Pan jest takim trochę miękkim policjantem.

- Jednak dojrzewam. To były moje pierwsze kroki w policji, pierwsze strzały. A w drugiej serii, która pojawi się na wiosnę, powoli zaczynam krzepnąć. Mało tego, mój Artur Banaś podejmuje nawet ryzyko prywatnego śledztwa. Abstrahując jednak od samej roli, to powiem Pani, że praca z Władkiem Pasikowskim jest czystą przyjemnością. To najbardziej profesjonalny reżyser, z jakim pracowałem. Uroczy, kulturalny. Po prostu mój przyjaciel.

Pasikowski miły, kulturalny, aż się nie chce wierzyć, jak się pomyśli o jego "Psach" na przykład.

- Władzio jest naprawdę człowiekiem spokojnym. Nie podnosi nigdy głosu. I ceni pracę innych. Jest fantastycznie zawsze do pracy przygotowany. Wie, czego chce. A przy tym ma wielkie poczucie humoru. To są prawie dwa metry poczucia humoru. Więc praca z nim to przyjemność.

Jan Nowicki, Pana ojciec chrzestny, mówi, że aktor to troszkę taka panienka do wynajęcia.

- Ja bym nie wiązał z zawodem aktora jakiejś specjalnej misji. To przecież tylko zawód. Chociaż wyjątkowy. Czasami chcę coś bardzo zagrać. I nie patrzę nawet na to, ile mi zapłacą. Ale też bywa, że spoglądam na coś czysto komercyjnie. Nie ukrywam, że miałem takie momenty w życiu, że chciałem swojej rodzinie zapewnić miejsce do mieszkania. I wtedy, na przykład, dość często byłem konferansjerem. Bo to mi przynosiło większe niż aktorstwo pieniądze. A poza tym lubię być konferansjerem od czasu do czasu.

Konferansjerem lubi Pan być od czasu do czasu, a małym kurczaczkiem też?

- Bardzo.

Czym jest dubbing? To tylko rzemiosło i kasa?

- Rzemiosło tak, a kasa? Można z tego żyć. Ale nie wtedy, kiedy się robi jeden film rocznie. Jak ja.

I małym kurczakiem można być tylko raz.

- W zeszłym roku byłem na przykład pszczółką. Ale niech mi Pani wierzy, że to przede wszystkim świetna zabawa. Najlepsza. Mimo że się jest ograniczonym ryzami tak zwanych "kłapów" bohatera na ekranie. Ja się w te kłapy kurczaka czy pszczółki muszę wpasować. Ale taki film animowany jaka to wolność. Nie mówiąc o tym, że to jest coś, co robię dla mojej córki.

Rozumiem, że ona woli tatę jako pszczółkę niż "chłopaka, który nie płacze". A tak na marginesie, taki chłopak jak Pan, płacze czasami?

- Nasza kultura wymaga od chłopaków tego, żeby nie płakali. Ale ja czuję, że jakby tego brzemienia nie było, to by się częściej płakało. Od mężczyzny wymaga się tego, żeby był silny. Więc nawet jeśli człowiek chciałby się rozładować w płaczu, łzy nie chcą lecieć. Wzruszam się za to często. Ostatnio słyszałem, jak moi koledzy z "Raz Dwa Trzy" zaśpiewali piosenkę Młynarskiego "Bynajmniej". Zaśpiewali w tak absolutnie wzruszający sposób, że prowadząc samochód, przestałem panować.

A Pan nie myślał o nagraniu płyty?

- Już trzy razy jakieś wytwórnie płytowe wpadały na pomysł, żebym nagrał płytę. I za każdym razem pojawiało się to samo pytanie - ale co na tych płytach miałoby być? To ja pytałem. I słyszałem - co Pan chce. Ale ja nie bardzo wiedziałem, co bym chciał. Wybieraliśmy więc jakieś covery. Następnie czułem, że to za słaby powód, żeby namówić ludzi do tego, aby mnie chcieli słuchać. Mimo że czasami siadam do fortepianu i coś śpiewam, to uważam, że ja nie umiem śpiewać. Że znam tylko kilka trików, które mogą oszukać widzów. Owszem, śpiewam czysto. Ale to za mało.

W tym momencie przypomina mi się Pana ojciec i jego "Śpiewać każdy może...".

- Ale to dobry przykład. Bo mój ojciec jest w zasadzie znany z wykonania tej jednej piosenki, którą zresztą zaśpiewał 30 lat temu. I ona zapadła ludziom w pamięć na całe życie. To jest ten strzał. Takie śpiewanie, bardzo proszę.

Robiono jakieś podchody w Pana kierunku, żeby Pan zatańczył na lodzie, z gwiazdami, czy może zaśpiewał w telewizyjnym programie?

- Zakusy były. Z tych programów, które Pani wymieniła, "Taniec z gwiazdami" uważam za najlepszy. Moi koledzy niezwykle fantastycznie się do niego przygotowują. Widziałem kilka zagranicznych edycji. Z polską nie da się nawet porównać. Tam najlepszy jest gorszy od naszego... najgorszego. Nasi wkładają w to tyle serca, pracy i poświęcenia. Mam takie marzenie, żeby tańczyć. Zawsze się w tańcu czułem zbyt sztywno. Był moją piętą achillesową. I dobrze byłoby się poduczyć. Ale zrezygnowałem z kilku względów. Po pierwsze dlatego, że tym programom towarzyszy ogromne medialne zainteresowanie. Niezwykły szum, który by mnie pewnie trochę uwierał. A po drugie, w moim natłoku zajęć nie znalazłbym trzech miesięcy na taniec. Więc nie ma o czym mówić.

A zakusy na reklamę?

- Zgrzeszyłem. Chociaż długo się dzielnie trzymałem. I już w lutym się pojawię w reklamie.

Będzie Pan prać, myć zęby?

- Długo się wzbraniałem przed reklamą. Naprawdę. Ale kiedy pojawiła się taka możliwość, z agentką pomyśleliśmy, że jak już grzeszyć, to z kimś poważnym. Z kimś, kogo nie wstyd reprezentować. I będę reklamować austriacki bank, z tradycjami. A ponieważ moja rodzina ma austriackie korzenie, będę to mógł robić z podniesionym czołem.

O plany chcę zapytać.

- Najbliższe miesiące spędzę w podróży do Toronto i Chicago. Jedziemy tam z Krystyną Jandą i jej spektaklem "Boska". Potem zafunduję sobie odrobinę wakacji. I znowu w drogę. Tym razem na tournee po Francji ze spektaklem "Anioły w Ameryce" Warlikowskiego.

Wkrótce do kin trafi film "Wino truskawkowe". Ma Pan tam małą rólkę, ale niezwykle smaczną. Pana traktorzysta zdaje się niewiele mówi.

- Nie. Ale śpiewa z kolegami kolędę. Mogę zdradzić, że tą kolędą jest "Siedem dziewcząt z Albatrosa...". "Wino truskawkowe" to film dość wyjątkowy. I zagrałem w nim rolę inną niż te, do których sam siebie zdążyłem przyzwyczaić. Jestem ciekaw, jak przyjmą to widzowie.

Ja już widziałam na festiwalu. I na widok Pana traktorzysty przewracałam się ze śmiechu.

- Bardzo mi miło. Ale w tym roku czeka mnie jeszcze jedna premiera filmowa. Pojawię się w "33 scenach z życia" w reżyserii Małgosi Szumowskiej. To film polsko-niemiecki. Miałem w nim okazję partnerować wspaniałej niemieckiej aktorce, znanej zresztą na całym świecie - Julii Jentsch. I na "33 sceny z życia" też mocno czekam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji