Próby Słowackiego (II)
"Sen srebrny Salomei" pochodzi z okresu rozkwitu mistycznej twórczości Słowackiego. Napisany został niesłychanie szybko, w przeciągu kilku tygodni listopada 1843 r. i ukończony na trzy dni przed dniem imienin matki poety Salomei, "której święto nam przypada w przed-ostatnim listopada", jak mówi dwuwiersz kończący ów "romans dramatyczny w pięciu aktach". O tym okresie twórczości Słowackiego usiłowałem wypowiedzieć pewne uwagi w artykule napisanym z okazji "Zawiszy Czarnego" wskrzeszonego na scenie lubelskiej w lutym ub. r. (zob. "Teatr", Nr 10 - 1959). Jest to, jak wiadomo, okres obfitujący w dramaty i fragmenty dramatyczne, które nie znajdują powszechniejszego wzięcia w dzisiejszym teatrze polskim. Niedawno bardzo młody reżyser Jerzy Goliński wprowadził na sceny "Zawiszę", potem zaś "Księcia Niezłomnego", o którym to przedstawieniu również miałem okazję pisać ("Teatr", Nr 22-1959). W okresie powojennym to wszystko. Wreszcie Krystyna Skuszanka otworzyła w Nowej Hucie obecny sezon teatralny "Snem srebrnym Salomei". Wiem zresztą, że myślała o nim od bardzo dawna.
Czyżby ów mistyczny straszak odstręczał nasze sceny od tego wspaniałego przecież okresu twórczości autora "Kordiana"? Okresu, w którym najbardziej gustował Leon Schiller. Nie inscenizował on ani "Mazepy", ani "Balladyny". Inscenizował "Kordiana" a obok niego "Samuela Zborowskiego", "Księdza Marka", "Sen srebrny...". Boję się, że straszak mistycyzmu Słowackiego przykrywa tu tylko inercję teatrów. Bo jak to jest z owym mistycyzmem, kiedy bliżej przyjrzeć się niektórym utworom dramatycznym poety z tego okresu? Starałem się pokazać, a przede wszystkim wykazał to Jerzy Goliński, że budując jakąś dzisiejszą adaptację z fragmentów i różnych redakcji "Zawiszy Czarnego", elementy mistyczne gubią się po drodze niemal całkowicie. Że można je odwrócić i uwspółcześnić nawet w "Księciu Niezłomnym". A jak to wygląda w "Śnie srebrnym", utworze całkowitym, świetnie zbudowanym i porywająco oryginalnym? Mój Boże, po prostu nie ma w nim żadnego mistycyzmu!
Sięgnijmy do niezawodnego Kleinera: "W "Księdzu Marku" - pisze on - postaci z czasów konfederacji barskiej organicznie przepoiły się duchem mistyki; w "Śnie srebrnym", któremu materiału dostarczyła hajdamaczyzna, wątki historyczne i romansowe pozostały naprawdę duchowi temu obce. Podniecenie duchowe mistyka spotęgowało tylko szybkość tempa i krwawy koloryt okropności. Dostosowanie zaś tematu do ideologii nowej dokonało się w sposób dość zewnętrzny." I dalej: "Nie mistyka wzlotów tutaj włada. "Ksiądz Marek" wiedzie myśl ku Bogu, ku Jego kapłanom i bohaterom. "Sen srebrny" ku wróżbitom, bo tylko jako wróżbita należy do akcji Wernyhora. Tam przemówiła twórcza mistyka chwil ekstazy - tu lękliwa, zabobonna mistyka dnia powszedniego".
Cóż to jest ta lękliwa i zabobonna mistyka dnia, powszedniego? Oczywiście chodzi tu o sny, wróżby i znaki, które dość poczesne miejsce zajmują w utworze, choć nie mają większego wpływu na akcję, gdyż żadna z postaci (z wyjątkiem jednej może Księżniczki) nie stosuje się do nich w swym działaniu. Czemu jednak przypisać wprowadzenie do dramatu tych pierwiastków? Sprawa jest znowu bardzo prosta. Trzeba je przypisać czysto realistycznemu zmysłowi autora. Seweryn Goszczyński, z którym łączyła Słowackiego serdeczna przyjaźń (i który niemało zapewne oddziałał na kształt treściowy "Snu srebrnego") świadczy, że według ludowych wyobrażeń "nic się na Ukrainie ważnego nie stanie, czego by nie przepowiedziało nadzwyczajne zjawisko - coś dziwnego, coś tajemniczego". To nam dostatecznie usprawiedliwia - stwierdza badacz dramatów Słowackiego tego okresu, prof. Stanisław Turowski - wprowadzenie do "Snu" świata nadzmysłowego, widm i wróżb.
Ten sam jednak krytyk, niepomny na trzeźwe, jak zawsze, uwagi Kleinera, przeprowadza we Wstępie do wydania Biblioteki Narodowej (Kraków, 1923) analizę dramatu pod kątem wpływu na jego treść i budowę nauk mistrza Andrzeja Towiańskiego, z której wynikły rzeczy dosyć zabawne. Doszedł bowiem do konkluzji, że tendencje metafizyczne, które Słowacki domieszał tu do przedziwnie zachowanego zmysłu realnego dramatyzmu, sprawiły "iż idea dramatu w ogóle i w szczegółach jest niejasno wyłożona dla tych, którzy nie znają teorii Towiańskiego". Natomiast jasne jej sformułowanie, zgodnie z naukami mistycznymi byłoby takie (przepraszam za przydługi cytat, będzie już ostatnim, lecz naprawdę podziwienia rzecz jest warta, jak mówi poeta): "Gdy jeszcze raz, ogólnie, przypatrzymy się stosunkowi osób działających do snów wróżb i znaków, gdy zsumujemy, że Leon i Regimentarz nie wierzą w nie zupełnie, że Semenko i chłopi nie cofnęli się przed rzezią mimo ostrzegawczych znaków, że Gruszczyński nie zabezpieczył swego domu przed niebezpieczeństwem, o którym ostrzegał znak drugi i nie uwierzył we wróżbę, że Salusia zataiła sen pierwszy, a nad drugim wylała tylko biernie łzy - i że ci wszyscy ponieśli krzyż czarny; a z drugiej strony Księżniczka doszła najłatwiejszą drogą do szczęścia, czyli poniosła krzyż biały, dojdziemy do wniosku, iż ten obraz walki natur trzeźwych, nienastrojonych mistycznie, niedbałych w nadsłuchiwaniu głosu Bożego, z narzucającą się oczywistością znaczenia wróżb, snów i znaków zawiera ideę poematu, który wciela naukę Towiańskiego o przejawie woli Bożej, czyli częściowego przeznaczenia, bądź przez czucie wewnętrzne, bądź przez znaki zewnętrzne, oraz naukę o dociskach i nagrodzie za różny do tych przejawów stosunek, czyli o krzyżu czarnym i białym". (!?!)
"Sen srebrny Salomei" został przez dawniejszą historię literatury oceniony w sumie dosyć dziwnie. Wzbudził trochę zachwytów, ale więcej zastrzeżeń, wiele niesmaku nawet (zwłaszcza komediowe niemal zakończenie, które Kleiner nazwał radosnym przebudzeniem z koszmaru i nie bardzo mu to wszystko pasowało do siebie). Juliusz Kleiner cenił to dzieło, które autor cenił sobie bardzo wysoko, dosyć nisko, a i Stanisław Turowski, który występował w cytowanym tu Wstępie jako obrońca tego dramatu, przyznając mu wielkie walory, napisał w końcu, że arcydziełem "Sen" jednak nie jest. I stała się rzecz dziwna: dziś dopiero zobaczyliśmy w nim arcydzieło, godne stanąć obok "Kordiana" i "Fantazego". Odpowiedź na "Psalmy przyszłości", pochodzącą z tegoż późnego, mistycznego Słowackiego, uważa się za arcydzieło poezji polemicznej. Czymże innym jest "Sen srebrny", jeśli nie uprzedzeniem "Psalmów" Krasińskiego (co słusznie i mocno powiedział Jan Kott w najświeższym szkicu o tym utworze, zatytułowanym "Tragi-farsa Słowackiego", w miesięczniku "Dialog", Nr 2, luty .1960), i to jakim uprzedzeniem! - "Szata Polski nieskalana, przenajczystsza i świetlana..." Tak wieszczu? Przypatrz się temu, co przedstawia "Sen srebrny Salomei"... I tak jak "Kordian" był trzeźwą polemiką z mickiewiczowskim idealizowaniem naradu polskiego, a miała ta polemika i swój drugi, szerszy krąg, przy którym przestawało już autora interesować stanowisko jego protagonisty, lecz dawał propozycję własną - tak i samo "Sen srebrny" od polemiki z postawą typu Krasińskiego przechodzi do własnej oceny sprawy Polski w przededniu jej upadku. "Hajdamackie rzućcie noże!" - wołał refrenicznie Zygmunt Krasiński w tym samym "Psalmie Miłości". Słowacki głęboko rozumiał chwytanie przez ukraińskich chłopów za noże, pokazał wzajemne okrucieństwa i zarazem tragizm całej tej sprawy. Pokazał także, że nie była to tylko wojna narodowa, "tragiczna wojna dwóch bratnich ludów", jak się później mówiło, ale w najczystszym sensie wojna klasowa, chłopsko-szlachecka. Ale o tym wszystkim wiedzieli już dawniejsi komentatorzy "Snu" i nawet cenili to obiektywne świadectwo prawdy historycznej dane przez Słowackiego. Najwyżej cenił je rewizjonista naszej historii i wielki an-tybrązownik Boy-Żeleński. Ale nie przesadzajmy, pozytywne i trzeźwe zdania o tym znajdziemy również i u Kleinera i u Turowskiego. Przechylano jednak szalę to na jedną to na drugą stronę. Tak samo było w teatrze. Istniała (tradycja dostojnego odgrywania tego dramatu, oczywiście z tradycyjnie pro-polskim (czytaj: pro-szlacheckim) nastawieniem i była sławna lwowska inscenizacja Leona Schil-lera, pro-ukraińska (czytaj: pro-chłopska), na tamte czasy i w tamtym mieście prawdziwie rewolucyjna, prawdziwie "bolszewicka", zakończona głośnymi wydarzeniami, urosła do rozmiarów skandalu politycznego. Ta inscenizacja ( z której nie dochowała się ani jedna fotografia, bo zdjęć po prostu w ogóle nie zrobiono) kończyła się nie, jak napisał prof. Kott zjadliwą i mocną sceną z Popadiankami, które wspanialej wyrosły, bo oddały Regimentarzowi ciało żywe Salusi, a od niego trupa brata Semenki wyniosły, ale niedopowiedzianą przepowiednią Wernyhory, na którą Księżniczka, powie: "Stój - więc Polska?" Tak, upadnie, wy upadniecie, jużeście trupy. (Przyznaję, że sam nie zbadałem tej sprawy, a informację zaczerpnąłem od młodego teatrologa, mgr Jerzego Timoszewicza, któremu jako badaczowi i przyjacielowi głęboko ufam).
Te szale wyważyła bezbłędnie Krystyna Skuszanka w r. 1959 i na tym przede wszystkim polega chyba współczesność jej inscenizacji, głęboka jej nowoczesność od strony stosunku do przedstawionych na scenie wydarzeń. Wyważyła, pokazała tragizm i bezsens wzajemnych mordów i okrucieństw, a także błazeństwo i nieprawdopodobną głupotę postaci pierwszoplanowej i prowadzącej, odpowiedzialnej za losy tych ziem, reprezentanta polskiej racji stanu - dostojnego Regimentarza. I w końcu, jakby nie było już innej na to rady, zadrwiła ze wszystkiego. "Ach, Ukrainy nie będzie, bo ją ludzie ci na mieczach rozniosą" - jak mówi Pafnucy. Zadrwiła okrutnie i przejmująco z całej tej tragicznej historii - ale jakże ta drwina jest oczyszczająca dla współczesnych Polaków. Jest to chyba jedyny stosunek, jaki można dziś mieć do tego wszystkiego. Ale wydaje się, że tak samo zadrwił tu Słowacki - i wtedy powiemy: to przedstawienie jest twórcze, ale jest i pietystyczne.
I cała sprawa "Snu srebrnego" wydaje sie nader jasna; ten utwór zdaje się mieć daleko mniej zagadek niż inne dramaty Słowackiego. Tragi-farsa o Polsce, zjadliwy i proroczy sen o niej. Tak, tylko że łatwo to nam dziś, prof. Kottowi i mnie powiedzieć, gdyśmy widzieli przedstawienie w Nowej Hucie. Interesujący szkic Jana Kotta jest wyraźnie zainspirowany inscenizacją Skuszanki i mamy tu piękny przykład odwrotny do opisanego w poprzedniej części tego artykułu przypadku z "Marią Stuart". Tam krytyk inspirował przedstawienie teatralne, tu - teatr pobudził myśl krytyka.
Wydaje mi się, że ten nowatorski spektakl jest jednocześnie, jak się już powiedziało, głęboko pietystyczny w stosunku do Słowackiego. Odkrył Słowackiego uderzająco odpowiadającego współczesnej świadomości. Zachował jednolity, obiektywny dystans do obu ścierających się stron, dopuścił do głosu autentyczny dla obu dramatyzm sprawy i dodał stosunek poetyckiej drwiny (również niepozbawionej dramatyzmu) do pokazanej na scenie przeszłości. Jest pietystyczny, gdyż nic istotnego nie zostało z tekstu wyrzucone. Zachowane są sny, wróżby i znaki, których pojawienie się podkreśla nawet specjalnie stylizowana, zinstrumentowana na dźwięki harfy muzyka Józefa Boka, idealnie współpracującego z reżyserem widowiska. Ale oczywiście nie wróżby i sny kierują akcją, tylko działanie postaci. To nie wróżba Wernyhory staje się przyczyną pułapki i śmierci starego Gruszczyńskiego, tylko zbrodnicza głupota i lekkomyślność Regimentarza i jego syna, powierzających sformułowanie i wysłanie listu z rozkazami regimentarskimi służącemu - dworskiemu Kozakowi Semence. Semenko tymczasem gubi zarówno Gruszczyńskiego, ojca kochanej przez siebie Salusi, jak i urządza rzeź gruszczyniecką mordując w najokropniejszy sposób całą jego rodzinę. Rozpala wreszcie, sercem, jak to dumnie wyznaje, powszechny bunt hajdamacki i "w gadzinę rusza całą Ukrainę" z królestwem ją chcąc rozgraniczyć. Regimentarz zaś nie kwapi się z odsieczą, mimo że dysponuje siłą, i dopiero wtedy gdy syn Leon wpadł w ręce Semenki, rzuca się do szabli. Potem zaś sądzi i morduje równie, albo bardziej okrutnie jak Kozacy.
Jedna Księżniczka czeka cierpliwie na dokładne spełnienie się jej wróżby, ale czy pamiętacie Księżniczkę? To najtrzeźwiejsza i najrozummiejsza z postaci dramatu, nazywająca siebie kapryśną wariatką, przekorna i maskująca się; igrająca przy tym ze wszystkimi, a głównie z Regimentarzem, w którego bije ciętym dowcipem. Zdaje się, że ona w ogóle najwięcej rozumie, ona jedna nie jest zaślepiona. Lubi zapach ukraiński i kocha poślubionego potajemnie Sawę jako ukraińskiego rycerza, "ludu sławę". Jej czekanie na spełnienie się wróżb jest po trosze żartem, igraszką i przekorną maską. Czeka na wynik wypadków i na swego Sawę. Ona jedna osądza (zainteresowanego nią nie tylko po ojcowsku) Regimentarza, ona jedna zżyma się na barbarzyńską komedię jego sądów w piątym akcie, otrzymawszy za to gniewne: "Cicho mi bądź dziewko". Ona wreszcie jedna dobrze rozumie Wernyhorę. A kiedy po sądzie i szczytowo kabotyńskiej, błazeńskiej scenie korzenia się i wyznawania win przed trupem Gruszczyńskiego, Regimentarz "pogrzebowe świeczki gęstym zagasiwszy płaczem" natychmiast powraca do sprawy, która go nurtuje najbardziej od początku akcji, to znaczy "affektów się staje tłumaczem swego syna dla Księżniczki", ona rzuci z nieukrywaną pogardą: "Otóż znów, spod rysiej burki, szlacheckie pokazał ucho". Warto też zwrócić uwagę, że nawet gdy sam Leon powie, że nie chce i nie może ofiarować się nikomu, że musi odpokutować w klasztorze za zgubienie Salomei, Regitmentarz wygłosi jeszcze jedną (bardzo plastyczną) tyradę o urodzie Księżniczki i jeszcze raz będzie namawiał Leona do jej poślubienia.
Nie mogę się oprzeć przed zacytowaniem komentarza, jakim wspomniany moment opatruje prof. Turowski w wydaniu Biblioteki Narodowej (przyrzekam, że to już naprawdę ostatni raz): "To zbyt nagie przejście Regimentarza od myśli cmentarnych do ulubionej myśli małżeństwa syna z Księżniczką znajduje o tyle usprawiedliwienie w nauce Towiańskiego, że według niej źle jest odrywać się na długo od życia ziemskiego, zacietrzewiać zbytnio w rzeczach niebieskich, egzaltacji, rozpamiętywać zbytnio boleści, grzechy własne, żal i skruchę; że należy co dzień pewien czas poświęcać na kontemplację, rachunek sumienia i budzenie żalu, ale potem wracać do ziemskich zajęć i czynów." - Pięknie i szlachetnie, tylko po co to wszystko?! Księżniczka była bardziej spostrzegawcza i zauważyła, że Regimentarz jest groteskowym szlachciurą. Tragicznym głupcem, który raduje się z zakończenia koszmarnego snu, gdy przegrana jest i Polska i Ukraina, i podkręciwszy wąsa wyprawia zaraz dwa wesela, zaś kraj i siebie w braku lepszego konceptu poleca tej Salomei na niebie, której święto nam przypada w przedostatnim listopada. To zakończenie jest w przedstawieniu Skuszanki jawnie, choć subtelnie drwiące, ironiczne, ale ironiczne z podtekstem poważnym - jest tragikomiczne.
Czy jest to spektakl w całości doskonały? Na pewno nie. Niemniej wydaje mi się świetny, jest jednym z najlepszych, osiągnięć Skuszanki i jej teatru. Ma bowiem jeszcze i formę najściślej zwliązaną z tym wyrazem treści, jaki starałem się opisać. Jest oczywistą, konkretną propozycją formalną w stosunku do teatru późnego Słowackiego. Jest - jak większość spektakli nowohuckich - przede wszystkim dziełem rezyserii. Grany na pustej prawie scenie o owym srebrno-szarym kolorycie świateł i tła dekoracyjnego, jakiego wymaga ten dramat, na tle zawieszonych w górze dwóch wielkich czerepów-skorup okolonych husarskimi skrzydłami, w których scenograf Marian Garlicki przemyślnie ukrył dwa reflektory - oparty jest nie na statycznej recytacji lecz na ruchu, bogatym i precyzyjnym ruchu zestrojonym z rytmem mówionego wiersza. Od ruchu, rozbiegania mijających się na scenie postaci, w takt kurantowej melodii, widowisko, się zaczyna. W scenie przepowiedni Wernyhory zrobione jest tu coś niepospolicie pięknego. Figurki Polski szlacheckiej z dobytymi, spuszczonymi ku dołowi pałaszami obracają się kilka razy dokoła, jakby w sennym tańcu, w majaku o przyszłości (jesteśmy jeszcze u początków panowania Stanisława Augusta) - w takt smętnych dźwięków poloneza Ogińskiego. Poprzednią premierą był na scenie nowohuckiej "Geniusz sierocy" Marii Dąbrowskiej, gdzie też była sprawa ukraińska i kozacka, lecz tam pokazano dopiero początek końca dawnej Polski, wynikły z głupoty politycznej tej samej szlachetczyzny, końca, któryśmy tu właśnie, w "Śnie srebrnym Salomei" oglądali in statu nascendi.
Jak sobie poradzono w spektaklu - opartym nie tylko na mówieniu, ale i na ruchu, na specyficznych, nadrealistycznych środkach i konwencjach teatralnych; - z tym, co nazwano "opowiadawczością" w graniu Słowackiego? Opowiadania o rzeziach i walkach zajmują w "Śnie srebrnym" trzecią część tekstu. Zostały więc oczywiście zręcznie skrócone, sprowadzone od funkcji epickiej do ściśle dramatycznej. Jedno posunięcie z tego cyklu zdecydowanie nie udało się jednak Skuszance. W IV akcie, akcie dla akcji przełomowym, bo obrazującym rozgrywkę z obozem zbuntowanych Kozaków. O tym, co dzieje się w tym obozie relacjonuje (w długim opowiadaniu) Sawa, który był tam w przebraniu. Reżyserka zamyśliła sobie opowiadanie to upostaciować dramatycznie i ucieleśnić w jakimś scenicznym skrócie. Ponieważ w zbudowanej przez nią samodzielnie scenie (wizualnie bardzo zresztą ładnej) występują razem postacie słuchające Sawy i te, o których on opowiada, wszystko niestety plącze się odbiorcy i pozostaje niezrozumiałe. Toteż sama fabuła, tak doskonale prowadzona przez Słowackiego akcja, momentami nie dociera w pełni do widza. Wyobraźni jego już za trudno jest nadążyć za wyobraźnią reżysera, znającego przecież utwór lepiej od niego... Podobnych, drobniejszych już błędów można by naliczyć więcej, ale wypływają one już raczej z niedomogów aktorskich, z tego choćby, że w ogóle nie istnieje na scenie na przykład stary Gruszczyński. Ba, gdyby mógł zagrać go powiedzmy Jan Kurnakowicz!
Ale przecież ma "Sen srebrny Salomei" w Nowej Hucie Regimentarza, Księżniczkę i Semenkę. Ma te trzy najważniejsze bodaj role zagrane w sposób, który decyduje o wyrazie artystycznym spraw kluczowych. To, co odczytałem i opisałem tu ze "Snu" przekazała mi nie tylko reżyseria, ale i twórczy wkład aktorski Franciszka Pieczki, Anny Lutosławskiej, Ryszarda Kotasa. Problemy aktorskie teatru Skuszanki nie przedstawiają się, jak wiemy, prosto. Jest ona reżyserem totalnym, narzucającym własną wizję inscenizatorską o dużej sile i wyrazistości, wypowiadającym się często nie poprzez aktora, ale obok aktora, używającym go jako elementu. Aktor musi tu, jak mi się wydaje, bronić się sam swoimi umiejętnościami i talentem i jego zadania nie są w tym teatrze łatwe. Ale ta trójka aktorów obroniła się w "Śnie srebrnym Salomei" w całej pełni. Dopiero przez ich sukces aktorski widowisko nabrało pełnego sensu. A jednak i tak ktoś przyzwyczajony do tzw. teatru aktorskiego wyniesie zapewne jakiś odcień niedosytu, odczuje to aktorstwo jako nieco przytłumione, albo może "przyspieszone" przez rytm całości. Rozwój aktorski Franciszka Pieczki w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie zasługuje na szczególną uwagę. Regimentarz zaprezentował nowe jego możliwości. Finezja z jaką prowadzi on tę rolę na cieniutkiej granicy powagi i ironii, dostojeństwa i błazeństwa, nuty serio i kabotyństwa, budzi podziw. Pieczka dał przedstawieniu wielką część tego, co stanowi jego największą zdobycz: wyważenia drwiny i tragizmu. Ma być wkrótce po raz pierwszy (przyznana nagroda im. Stefana Jaracza dla młodego aktora. Zaproponowałbym do niej od razu dwie kandydatury: Stanisława Niwińskiego za Kordiana i Pieczkę za Regimentarza.)
Śliczna Anna Lutosławska zagrała Księżniczkę precyzyjnie, ze wszystkimi odcieniami, zagrała znowu niesłychanie subtelnie, tak, że niektórzy woleliby może żeby wszystko to było mocniejsze. Wreszcie Kotas, który w roli Semenki najdalej chyba posunął się w poszukiwaniu klucza formalnego. Wszyscy recenzenci krakowscy powiedzieli mu już, że był znakomity. Ostry, wyrazisty, wypełniający jakieś własne linie rytmiczne ruchu, gestu i dźwięku - ale przy tym wszystkim uboższy może w odcienie wewnętrzne od tamtych dwóch postaci, stanowiących parę pod względem aktorskim bardziej jednolitą. Nie można jednak pominąć i białej Salomei (Wanda Swaryczewska), która miała kilka ładnych, szczerych momentów dramatycznych. Nie można pominąć Sawy (Ferdynand Matysik) jasnego i czystego w rysunku aktorskim, niepokojącego w pewnej dwuznaczności.
Równocześnie ze "Snem srebrnym" w Nowej Hucie można w Krakowie oglądać "Zawiszę Czarnego", którego Jerzy Goliński wyreżyserował po raz drugi, tym razem w Starym Teatrze. Nie miałem niestety możności zobaczenia tego spektaklu. Znam przedstawienie lubelskie Golińskiego, które bardzo mi się spodobało. W Krakowie mówią i piszą o "Zawiszy", że jest mocny aktorsko i w ogóle niewiele można mu zarzucić. A jednak przyjęto go dość chłodno. Czyżby sprawdzało się to, co starałem się uzmysłowić w całości tego szkicu? "Zawisza" Golińskiego, taki jakim go znam, nie szukał formy teatralnej dla późnego Słowackiego. Poprzestał na kulturalnej lecz tradycyjnej konwencji "teatru poetyckiego"; utrudniła mu przyjęcie ,,opowiadawczość". Nie pomogło, że miał w Krakowie scenografię Tadeusza Kantora. Ale Kraków był już po "Śnie srebrnym Salomei". Tak zagrany "Zawisza" już mu nie wystarczył. Zresztą bądźmy sprawiedliwi: "Sen srebrny" jest przecież arcydziełem.