Artykuły

"Dziady" i chichot historii

"Dziady" Kazimierza Dejmka przeszły do zapisu jako jedyny polski spektakl, który w sposób realny wpłynął na przebieg wypadków politycznych. Jego siła brała się z czegoś więcej niż z samego tekstu Mickiewicza, mimo że roli tego akurat składnika nie da się przecenić (słusznie powiada klasyk, że dyktaturami zawsze wstrząsali poeci) - pisze Marta Dudkowska w portalu G-punkt.

Zanim po "Dziady" sięgnął Dejmek, inscenizowano je w Polsce Ludowej szesnaście razy, w tym dwukrotnie w stolicy, ale żadna z tych (ani też z następnych) inscenizacji nie wywołała takiego fermentu i o żadnej nie pamięta się dzisiaj w takim stopniu, jak o owych 11 spektaklach warszawskiego Teatru Narodowego. Losy tego najbardziej znanego i najbardziej obrosłego mitologią przedstawienia w polskiej historii były utkane z paradoksów. Przygotowanie spektaklu stało się możliwe m.in. dlatego, że "Dziady" jako wydarzenie artystyczne miały uświetnić obchody... 50-lecia rewolucji październikowej. Arcypolski arcydramat na rocznicę bolszewickiego przewrotu - oto melanż, który w pierwszej chwili mógł się wydawać prowokacją, bluźnierstwem, kpiną z narodowej świętości, a był raczej wypadkową splotu pogmatwanych okoliczności, drwiną losu, chichotem historii, po wielokroć jeszcze powracającym w dziejach Dejmkowskiego przedstawienia. Mija właśnie 40 lat odkąd zdjęto je z afisza.

Teatr mój widzę narodowy

Dejmek objął kierownictwo Teatru Narodowego w 1962. Od początku realizował w nim to, co było motywem przewodnim całej jego reżyserskiej drogi: mierzenie się z wielką rodzimą literaturą, szukanie w niej źródeł polskiej tożsamości, komentarzy i diagnoz dla współczesności. Tworzenie sceny prawdziwie narodowej nie mogło się dokonywać z pominięciem repertuaru romantycznego. Dejmek dążył do wydobycia z niego pierwiastków najbardziej uniwersalnych, chciał wyjść poza utrwaloną formę narodowego misterium. W 1965 zrealizował "Kordiana", a więc polski tekst romantyczny numer dwa, jakby chciał jeszcze odsunąć w czasie projekt najważniejszy i nieunikniony. Przyznał wtedy: Z trwogą myślę o "Dziadach" i owych wszystkich mszach i tajnych obrządkach narodowych, do których w tragicznych chwilach dziejowych odwołuje się Polak. To nasz dramat na święto i na nieszczęście. Kiedy zaś uznał, że jest gotów przystąpić do pracy, udało mu się pokonać przeszkodę w tym momencie podstawową: uzyskał zgodę władz na inscenizowanie "Dziadów".

Do przyjaciół Moskali

Oczywiste było, że szykując premierę na otwarcie nowego sezonu, trzeba mieć na uwadze rocznicę, która wtedy akurat przypadnie, Dejmek zaś nie wyobrażał sobie wyprodukowania służalczej akademii ku czci. Sam opowiadał się za socjalizmem, który pojmował idealistycznie, jako system sprawiedliwości społecznej, i o rewolucji chciał mówić poważnie, a właśnie "Dziady" uznawał za największy rewolucyjny utwór w polskiej literaturze. Dziś, znając skutki całego przedsięwzięcia, można z niedowierzaniem kręcić głową, ale w marzycielskim założeniu Dejmka inscenizacja "Dziadów" - utworu antycarskiego, nie antyradzieckiego - miała stanowić krok do pojednania Polaków i Rosjan. Reżyser wierzył, że wspomnienie ich wspólnego oporu wobec cara-ciemiężyciela przyczyni się do ocieplenia relacji polsko-radzieckiej. Spektakl mógł być probierzem deklarowanej oficjalnie przyjaźni: Mickiewicz mówi o was, co mówi, ale przecież i Puszkin niejedno powiedział o nas; wysłuchajmy się nawzajem, oczyśćmy przedpole i idźmy ku lepszemu. Gdyby przyjąć, że takim torem szło rozumowanie decydentów partyjnych, ich zgoda na wystawienie "Dziadów" daje się, mniej lub bardziej przekonująco, uzasadnić. Szkopuł w tym, że przyjmując tę wersję, zakłada się milcząco wiarę w szlachetność, a przynajmniej przejrzystość intencji ówczesnej władzy.

Premiera

Na premierę, która odbyła się w sobotę 25 listopada 1967, przybyli członkowie Biura Politycznego KC PZPR Zenon Kliszko i Marian Spychalski oraz pisarz Jerzy Zawieyski, wówczas członek Rady Państwa. W czasie drugiego przedstawienia na widowni zasiadła delegacja pisarzy radzieckich, od których Dejmek zebrał gratulacje i zaproszenie spektaklu do Moskwy. Nic więc początkowo nie zwiastowało mającej się wywiązać lada moment awantury. Dejmek doskonale zdawał sobie sprawę, jakie reakcje może wywołać w społeczeństwie połączenie "Dziadów" z obchodami półwiecza rewolucji, dlatego wywalczył, by premiery nie robić dokładnie w dniu rocznicy, lecz dwa tygodnie później. Zależało mu na uniknięciu wszystkiego, co odwracałoby uwagę od samego przedstawienia: niepotrzebnej gorączki, dyskusji na temat szargania narodowych symboli. Względnie spokojną atmosferę udało się utrzymać tylko do grudnia.

Rząd dusz

Z każdym kolejnym spektaklem zachowanie widzów zaczęło coraz bardziej przypominać zbiorowe szaleństwo. Publiczność, wyczulona na kwestie o zabarwieniu politycznym, podchwytywała w lot fragmenty tekstu, które można było aluzyjnie odnieść do współczesności, i nagradzała je aplauzem. Aktorowi mówiącemu czterowiersz "Nasz naród jak lawa..." przerywano burzliwą owacją po każdej frazie. Atmosferę podgrzewały, jak to zwykle bywa, domniemania i pogłoski. Spektakle 8 i 14 grudnia trzeba było odwołać z powodu choroby głównego aktora - Gustawa Holoubka zmogło zapalenie gardła. Informacji niedowierzano, dopatrywano się tu interwencji władz. Stolicę błyskawicznie obiegła anegdota: Na co jest chory Holoubek? - na zapalenie Związku Radzieckiego. Piorunujące wrażenie zrobiła wieść, jakoby w końcowej scenie Holoubek zszedł do pierwszego rzędu i potrząsał kajdanami nad głową radzieckiego ambasadora. Im więcej pojawiało się domysłów, że władze zabronią dalszych przedstawień, tym bardziej żywiołowe były reakcje publiczności. Dejmek dostał ministerialne ostrzeżenie, że "Dziady" w obecnym formacie dłużej tolerowane być nie mogą.

Nóż w plecy

Rozpoczęły się pertraktacje. Reżyser prosił o utrzymanie spektakli grudniowych, przekonując, że odwołanie tylko pogorszy nastroje społeczne i zaogni sytuację. Był gotów szukać kompromisu. Władza wysuwała żądania: najwyżej jedno przedstawienie tygodniowo dla maksymalnie stu osób na widowni. Od Dejmka domagano się, by aktorów grających polskich konspiratorów przesunął bardziej w głąb sceny, dzięki czemu bez ingerencji w tekst uda się wyciszyć najbardziej "niewygodne" kwestie, a administrację teatru zobowiązano do odnotowywania w metrykach przedstawień reakcji widzów. (Takie notatki faktycznie powstawały, w zapisku z 1 grudnia czytamy: Bardzo mocne brawa po słowach Konrada "że ty nie ojcem świata, ale ". Bardzo długie brawa po zakończeniu I i II aktu. Na koniec kurtyna szła w górę 11 razy.) Negocjacje na niewiele się zdały. Partia stała na stanowisku, że spektakl jest wysoce szkodliwy, bo antyradziecki i religancki. Trwała nagonka prasowa na Dejmka. Dzień przed sylwestrem Gomułka stwierdził, że "Dziady" wbijają nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej i wyznaczył datę definitywnego zdjęcia tytułu z afisza.

30 stycznia 1968

Żaden bodziec nie działa tak mobilizująco, jak zakaz. Przed ostatnim spektaklem ludzie zaczęli się organizować: trzeba iść, zamanifestować poparcie dla Dejmka i "Dziadów". Teatr otoczony był kordonem gotowej odpierać szturm milicji, ale władza podjęła decyzję: wpuścić. W rezultacie na sali przebywało 600 osób ponad normalną liczbę miejsc, a wśród widzów znaleźli się m.in. Erwin Axer, Władysław Bartoszewski, Nina Andrycz i Zbigniew Raszewski (wyobrażenie o frekwencji daje jego wejściówka z pieczątką "miejsce dostawne"). Niczego nie dało się już zatrzymać: entuzjazm tłumu, okrzyki "Niepodległość bez cenzury", "Żądamy dalszych przedstawień", marsz studentów pod pomnik Mickiewicza, aresztowanie 20 osób, w tym Andrzeja Seweryna, wówczas studenta IV roku szkoły teatralnej. Dejmek w krótkim czasie został usunięty ze stanowiska dyrektora Teatru Narodowego. Za nim odeszło stamtąd - z wilczym biletem - blisko 30 aktorów.

Manipulacja

Paradoksalnie, za najgorszą wróżbę dla całego przedsięwzięcia reżyser powinien był wziąć to, że partia w ogóle zezwoliła inscenizować "Dziady". Decyzja w istocie podejrzana. Naiwnością byłoby sądzić, że towarzysze widzieli w spektaklu (wzorem Dejmka) szansę na polepszenie relacji z Rosjanami. W gruncie rzeczy można się było spodziewać efektu dokładnie odwrotnego; było przecież do przewidzenia, że wydarzenie tej miary, co wystawienie najważniejszego z narodowych dramatów może przyczynić się do rozbudzenia patriotyzmu, solidarności, idei wolnościowych, czy więc świadoma tego władza strzelałaby do własnej bramki? Nic z tych rzeczy. Przedstawienie zostało precyzyjnie wmanipulowane w przygotowywaną od dłuższego czasu akcję. Pomysł Dejmka na spektakl zaaprobowano, bo pojawił się w chwili, gdy był władzy na rękę... "Dziadów" postanowiono użyć jako pretekstu do prowokacji, która miała ułatwić dokonanie zmian w kierownictwie partii. Domyślano się, jakie będą konsekwencje rozbudzającego emocje przedstawienia, i tylko czekano na awanturę, która była potrzebna do rozgrywek wewnątrzpartyjnych, by pokazać nieudolność rządów Gomułki i odsunąć go od władzy.

Krzywda

Dejmek od samego początku nieufnie odnosił się do owacji na spektaklach, przeczuwając, że wynikają bardziej z otoczki wytworzonej wokół sztuki, z całego zamieszania jej towarzyszącego, aniżeli z autentycznego zachwytu nad jej walorami artystycznymi. Z irytacją obserwował widzów, którzy pławili się w uniesieniu. Gdy na ostatnim przedstawieniu publiczność skandowała jego nazwisko, wyszedł z sali. Chciał odbioru poważnego, refleksyjnego, a nie zalewu patriotycznej egzaltacji. Entuzjazm widowni, skądinąd w pełni zrozumiały (ważny tekst, wielki spektakl), miał przy tym drugie dno, jako że podbijanie patriotycznego bębenka było zadaniem klakierów, prowokatorów przysłanych przez partię w celu podsycania atmosfery. Rzadziej się o tym pamięta, wątek sterowania reakcjami publiczności nie pasuje do mitu o romantycznym zrywie. Zadrą, którą Dejmek nosił w sobie przez lata, było to, że "Dziady" nigdy nie zostały docenione w sensie artystycznym, bo przyćmiła je sprawa polityczna i garb legendy. Spektakl urósł do miary symbolu, a Dejmka mianowano budzicielem ducha narodowego. "Dziady" bez wątpienia idealnie trafiły w swój czas, w nastroje społeczne, i odegrały rolę w kształtowaniu pewnego odcinka powojennej historii kraju. Paradoks polega na tym, że stało się tak poniekąd bez woli i intencji samych twórców. Nie przebiła się idea, którą chciał wyrazić reżyser, "Dziady" odczytano zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem społecznym, a ich skutki obróciły się wbrew pojednawczym zamiarom Dejmka. O to żadnych pretensji być nie może, wiadomo - dzieło żyje swoim życiem. Trudniej pogodzić się z faktem, że spektaklowi teatralnego giganta, zawłaszczonemu najpierw przez politykę, potem zbiorową pamięć, odmówiono elementarnego prawa każdego dzieła sztuki do bronienia się własną wartością artystyczną. Wśród krzywd wyrządzonych Dejmkowskim "Dziadom" ta jest chyba najbardziej dotkliwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji