Artykuły

Teatr faktu IV RP

Na płytach DVD ukazał się komplet przedstawień telewizyjnych Sceny Faktu zrealizowanych w ostatnich dwóch latach. Jest to okazja do postawienia jeszcze raz pytania o efekty tego sztandarowego projektu polityki historycznej IV RP - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Milionowa widownia, recenzje w całej prasie - twórcy telewizyjnej Sceny Faktu mogą pogratulować wielkiego sukcesu. Cykl dokumentalnych przedstawień okazał się przebojem Teatru Telewizji ostatnich dwóch lat. Od czasu telewizyjnego teatru sensacji Kobra spektakle telewizyjne nie wzbudzały takich emocji, choć oczywiście były to emocje innego rodzaju. Wywoływała je sama tematyka przedstawień związana przede wszystkim z historią lat tużpowojennych i moralnymi dylematami, przed którymi stanęło pokolenie żołnierzy Polski Podziemnej. Ujawnić się czy pozostać w konspiracji? Traktować nową władzę jako okupanta? Współpracować z rządem w Londynie czy uznać narzuconą władzę w Warszawie? Przełom lat 40. i 50. dostarcza niezliczonych wydarzeń, pełnych sprzeczności i niejednoznacznych, trudno się więc dziwić, że właśnie po epizody z tamtego okresu sięgnęli w pierwszej kolejności autorzy Sceny Faktu. Zwłaszcza że historia lat powojennych, okresu "utrwalania władzy ludowej" była szczególnie zakłamana w PRL-owskiej propagandzie. Czarnym bohaterem był sadysta i zwyrodnialec z leśnej bandy, bohaterem pozytywnym odważny żołnierz z KBW. Jak w "Wilczych echach", pierwszym polskim "westernie" o walce z ukraińskim podziemiem.

Dokumentalna hagiografia

Można było więc oczekiwać, że odpowiedzią na schematy propagandy PRL będzie bardziej zniuansowana wizja historii. Niestety, trzy dokumentalne przedstawienia rozgrywające się w latach 40.: "Śmierć rotmistrza Pileckiego", "Inka 1946" i "Słowo honoru" pod tym względem rozczarowują. Przynoszą podobny, czarno-biały obraz, tyle że odwrócony.

Po jednej stronie niezłomni, ideowi żołnierze podziemia, którzy nie bacząc na ryzyko, toczą skazaną na porażkę walkę o niepodległość, po drugiej - sadystyczni ubowcy i enkawudziści, którzy się nad nimi znęcają psychicznie i fizycznie, a wreszcie zabijają. Jedni to gorący patrioci i głęboko wierzący katolicy gotowi oddać życie za sprawę, którzy śpiewają patriotyczne pieśni i modlą się, drudzy chodzą na pasku radzieckich oficerów, stosują podstęp i prowokację, łamią dane słowo honoru, nieustannie piją wódkę.

W spektaklach "Inka 1946" Wojciecha Tomczyka i "Śmierć rotmistrza Pileckiego" Ryszarda Bugajskiego mamy do czynienia nie z dokumentem, ale z hagiografią: są to żywoty współczesnych świętych. Inka, 18-letnia sanitariuszka z oddziału Łupaszki, składa ofiarę ze swego młodego życia, aby uratować ukrytych w lesie żołnierzy. Męczona w ubeckiej katowni do końca nie zdradza towarzyszy broni i ginie z nazwiskiem swego dowódcy na ustach. Rotmistrz Pilecki, bohaterski żołnierz AK, który dobrowolnie poszedł do Auschwitz, aby założyć tam organizację zbrojną, po wojnie wraca do kraju organizować antykomunistyczne podziemie. Chociaż władze emigracyjne rozkazują mu wracać na Zachód, kontynuuje działalność, narażając się na aresztowanie i wyrok śmierci. Żegnając się z żoną, każe kupić dzieciom książkę "O naśladowaniu Chrystusa", średniowieczny przewodnik życia dobrego chrześcijanina.

Bardziej wieloznaczne jest "Słowo honoru" Krzysztofa Zaleskiego: historia Emilii Malessy, ikony AK-owskiego podziemia, która po wojnie została oskarżona przez współtowarzyszy o zdradę. Na rozkaz przełożonego z organizacji Wolność i Niezawisłość wydała całą siatkę konspiracyjną, mając słowo honoru prowadzącego sprawę kapitana UB Józefa Różańskiego, że wszyscy zostaną uwolnieni. Różański rzecz jasna słowa nie dotrzymał, a Malessa targana wyrzutami sumienia po zwolnieniu z więzienia popełniła samobójstwo. Jest tu miejsce na dyskusję o sensie walki zbrojnej, o trudnych wyborach, przed którymi stawali żołnierze podziemia.

Problem w tym, że spektakl Krzysztofa Zaleskiego skupia się przede wszystkim na pokazaniu Malessy jako ofiary: z jednej strony politycznych gier przywódców podziemia, którzy nie widząc sensu dalszej walki, próbują dogadać się z władzami, z drugiej - podstępnej prowokacji UB, za którą stoi NKWD i sam Ławrentij Beria. Aby nie było wątpliwości, kto pociąga za sznurki, reżyser pokazuje nam dwóch rezydentów rosyjskich, którzy komentują postępy w śledztwie, popijając wódkę i wplatając między słowa soczyste, rosyjskie przekleństwa "swołocz" albo "gad praklatyj".

Przeszłość z granitu

Można zrozumieć, dlaczego te spektakle są jednowymiarowe. To odreagowanie po kilkudziesięciu latach milczenia i próba zapełnienia białych plam w świadomości społecznej. Tu telewizja świetnie spełniła swoją funkcję edukacyjną.

Ale jako dzieła sztuki spektakle nie wytrzymują próby. To paradoks, że gra w nich tylu utalentowanych aktorów, a tak mało ciekawych ról. Marek Probosz jako Pilecki i Inka Karoliny Kominek-Skuratowicz to bardziej pomniki niż żywi ludzie. Wyciosana z granitu jest także Malessa Marii Pakulnis. Najciekawszą rolę w tych trzech spektaklach stworzył Marek Kalita. Gra sędziego Hryckowiana, który sądzi Pileckiego. Skazując rotmistrza na śmierć, sam walczy o życie, może bowiem w każdej chwili podzielić jego los, bo tak jak on jest byłym AK-owcem. Genialnie rozegrana jest scena jego rozmowy z żoną, również związaną z AK (Aleksandra Konieczna), kiedy oboje zamknięci w gabinecie sędziego kurczowo się obejmują, próbójąc opanować paniczny strach.

To jednak nie przypadek: jest to jedyna scena w niepochodząca z archiwalnych dokumentów, Ryszard Bugajski wymyślił ją sam.

Na tym tle pozytywnie wybija się spektakl "Rozmowy z katem" Macieja Englerta oparty na książce Kazimierza Moczarskiego. Nie chodzi tu o martyrologię ku pokrzepieniu serc, lecz o chłodną analizę totalitaryzmu. W interpretacji Englerta książka Moczarskiego jest nie tylko portretem hitlerowskiego zbrodniarza Jürgena Stroopa, z którym autor, żołnierz AK, siedział w jednej celi przez dziewięć miesięcy 1949 r. To przede wszystkim wstrząsający portret antysemity wychowanego w kulcie siły i nacjonalizmu, którego świetnie gra Piotr Fronczewski.

Bond i "Biesy" po polsku

Nie lepiej wypadają spektakle oparte na wydarzeniach późniejszych. "Gracz" Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej o znanym szermierzu Jerzym Pawłowskim skazanym za szpiegostwo w 1975 roku to kolejna próba zbudowania pomnika postaci, która nie doczekała się uznania po 1989 r. Zamiast skupić się na pasjonującym temacie gry wywiadów, w której na przełomie lat 60. i 70. brał udział Pawłowski, spektakl pokazuje przede wszystkim osobisty dramat sportowca, któremu złamano karierę. Symboliczna jest finałowa scena, kiedy kamera pokazuje obelisk Gloria Optimis upamiętniający wybitnych polskich sportowców i działaczy. Nie ma tam tablicy z nazwiskiem Pawłowskiego, mistrza świata i medalisty olimpijskiego.

Lipiec-Wróblewska pokazuje represje, jakie spotkały wybitnego sportowca, który za współpracę z CIA spędził wiele lat w więzieniu, niewiele dowiadujemy się za to o szpiegowskiej działalności "pierwszego polskiego oficera w NATO". Polega ona głównie na spotkaniach w eleganckich barach i piciu drinków z amerykańskimi agentami, jakby wiadomości o sprawie Pawłowskiego czerpano nie z archiwów IPN, ale z filmów o Jamesie Bondzie. Spektakl ratuje aktorsko Zbigniew Zamachowski - gra przeciętnego człowieka, antybohatera, niewolnego od słabości, który dopiero w więzieniu staje się radykalnym antykomunistą.

Kuriozalnym spektaklem z całej serii są "Oskarżeni", historia zabójstwa sierżanta Karosa zastrzelonego w 1982 r. w Warszawie przez nastoletnich konspiratorów, którzy uwierzyli, że są nową AK. To mogłyby być polskie "Biesy", rzecz o zaczadzeniu ideologią, która doprowadziła do bezsensownej śmierci niewinnego człowieka. Tymczasem autor spektaklu Stanisław Kuźnik pokazał chłopców bezkrytycznie jako ideowych patriotów prowadzących samotną walkę z komuną. Skupił się na pokazaniu represji, jakie spotkały ich z ręki milicjantów mszczących się za śmierć kolegi. Jakby bicie i milicyjne "ścieżki zdrowia" miały usprawiedliwić ich czyn i pokryć skrajną głupotę.

W spektaklu nie ma cienia krytyki księdza, opiekuna duchowego grupy, który zamiast napiętnować morderców, próbuje ich rozgrzeszyć i bardzo dba o to, aby w ich konspiracyjnej przysiędze znalazła się inwokacja do Boga. Szczytem hipokryzji jest ostatnia scena, kiedy wypuszczony po latach z więzienia kapłan ogłasza na brzegu morza swój ideowy testament, w którym solidaryzuje się z walczącymi "o Polskę wielką i niepodległą" i modli się o spotkanie "na gruzach komuny".

Korupcja w czasach Gomułki

Jedynym - oprócz "Rozmów z katem" - spektaklem, który warto mieć na półce, jest "Afera mięsna" Janusza Dymka, przedstawienie oparte na materiałach z procesu dyrektorów stołecznego handlu oskarżonych w połowie lat 60. o korupcję i handel kradzionym mięsem. Nie tylko dlatego, że to świetny, bardzo wierny obraz PRL-owskiej rzeczywistości, w której mięso było towarem strategicznym, a o wszystkim decydowały "plecy" i "układy".

Dzisiaj, po skompromitowaniu projektu IV Rzeczypospolitej "Aferę mięsną"' ogląda się jak celny komentarz do antykorupcyjnej polityki PiS-u. Walka z korupcją pokazana tu jest jako element polityki państwa, które chce odwrócić uwagę od prawdziwych przyczyn trudnej sytuacji na rynku.

Stanisław Wawrzecki, skazany na śmierć za łapówki dyrektor, to doktor G. epoki Gomułki: ma posłużyć jako odstraszający przykład dla innych, a zarazem skupić na sobie gniew społeczny. Tak samo jak w przypadku G. władzy nie wystarcza zarzut korupcji, trzeba jeszcze zmontować proces doraźny o zabór społecznego mienia. Podobne są także metody: prokuratura realizuje polityczne zamówienia płynące na bieżąco z Komitetu Centralnego PZPR. Różnica polega na tym, że w spektaklu partia ma także wpływ na obsadę sądów, a minister Ziobro nie zdążył tego osiągnąć, choć bardzo się starał.

Niektóre cytaty brzmią tak, jakby nagrano je w gabinetach IV RP, np. fragment rozmowy sekretarza KC z prokuratorem o tym, że na ławie oskarżonych jest zbyt wiele osób: "Musimy dać społeczeństwu konkretne zjawiska i twarze złodziei, którzy ich okradali. Ludzie muszą ich poznać i zapamiętać. A kto zapamięta 22 podejrzanych? "To jest propagandowo nie do przyjęcia" - mówi sekretarz.

Zasługą Sceny Faktu jest niewątpliwie ożywienie dyskusji wokół najnowszej historii Polski. Mam jednak wrażenie, jakby realizatorzy nie do końca wierzyli w inteligencję widzów. Zamiast zachęcać do samodzielnego myślenia i oceny historii najnowszej, zaproponowali w dużej mierze gotowe wzorce do naśladowania. I nie zanosi się na razie, aby ten kurs uległ zmianie. Na ten rok Scena Faktu zapowiada m.in. "Stygmatyczkę" Grzegorza Łoszewskiego, rzecz o doświadczonej stygmatyzacją zakonnicy represjonowanej przez komunistyczne władze. Mit niewinnej ofiary będzie rósł w siłę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji