Artykuły

Nie lubię okopów

- Ludzie wychodzący ze szkoły mają przeświadczenie, że w ciągu sezonu muszą osiągnąć spektakularny sukces, bo jak nie, to rozpłyną się w niebycie. Nawet nie oni się rozpłyną, ale ulegną rozpłynięciu. Najnowsze czasy powodują, że młodzi ludzie myślą o sobie jak o produkcie, który musi być jak najszybciej sprzedany, po to, by zaistnieć - mówi ADAM ORZECHOWSKI, reżyser, dyrektor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Z Adamem Orzechowskim [na zdjęciu], dyrektorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku, rozmawia Jarosław Zalesiński:

Kiedy decydował się Pan na przeprowadzkę z Bydgoszczy do Gdańska, mówił Pan, że z dyrektorami teatrów w Polsce jest zwykle ten kłopot, że są albo zbyt awangardowi, albo zbyt zachowawczy. Czy w Gdańsku nie próbuje Pan łączyć nowatorstwa i zachowawczości?

- Staram się pamiętać, że każdy teatr funkcjonuje przede wszystkim dla swojej lokalnej społeczności. Dziś, tak jak zresztą już nieraz w przeszłości bywało, wmawianie i widzom, i władzom, i czytelnikom tych objawień, że wszyscy oni marzą o oglądaniu tylko "nowoczesnych i postępowych, społecznie zaangażowanych i zideologizowanych" przedstawień, jest poważnym nadużyciem. Często na takie, pozornie odważne, przedstawienie, nawet w stutysięcznym mieście, publiczności wystarczy na premierę i kilka powtórzeń.

Czyli to gust publiczności dyktuje Panu repertuar?

- Tego nie powiedziałem. Sztukę uprawiamy zawsze po to, żeby nas poruszała, zabolała, wytrącała z rutynowego funkcjonowania. Nas i kogoś jeszcze. Pytanie, jak to robić - jest jednym z najtrudniejszych. Za każdą prowokacją powinien kryć się jakiś głębszy sens. Inaczej są to puste gesty, działanie dla działania. Trafiają w pustkę, zachwycając tylko przysłowiowych krewnych i znajomych. Kiedy działałem w teatrze offowym, w latach osiemdziesiątych, tak samo oburzałem się na teatr instytucjonalny. W pewnym wieku jest to oczywiste, a nawet piękne. Kiedy zdałem na reżyserię, jeszcze wyraźniej zobaczyłem różnicę między teatrem alternatywnym a teatrem instytucjonalnym.

Która na czym polega?

- Na głębokości myślenia, brutalnie mówiąc. Świadomy reżyser nie powinien myśleć wyłącznie efektem. A wyrazisty, prawdziwie poruszający efekt możemy osiągnąć dzięki wnikliwej analizie tekstu i sensów zdarzeń, jakie mogą zaistnieć między postaciami.

Teatr, który objął Pan, przychodząc do Gdańska, był teatrem efektu?

- To byłoby zbyt dużym uogólnieniem, chociaż, jak w każdym teatrze, niektóre spektakle były oparte na jednym, nie zawsze zgodnym z ideą tekstu, efekciarskim pomyśle.

Objął Pan Teatr Wybrzeże w pewnej fazie nie tylko tej sceny, ale i tego, co nazywane bywa "wojną o teatr". Wybrzeże było w tej wojnie jednym z najważniejszych bastionów jednej z wojujących stron. Pan ani się nie przyłączył do tej strony, ani nie poddał bastionu drugim. Jakby wyszedł Pan z tych okopów.

- Ale ja nie lubię żyć w okopach, to nie tylko ogranicza przekaz, ale i zawęża sposób myślenia. Chyba trudno mi zarzucić lęk przed nową dramaturgią, naszą i światową. Jest jaka jest, rodzima też bywa całkiem przyzwoita. Należy ją grać i starać się, by jej na scenie pomóc. Tak samo jest z tzw. nowym teatrem: czasami mnie zachwyca, czasami odrzuca; postdramatyczność czy postteatralność może być fascynująca, ale często bywa napuszona i pretensjonalna. A tego w teatrze nie znoszę. Podobnie jak samozadowolenia. Kiedy zakochujemy się sami w sobie, to dla naszej sztuki, naszych działań artystycznych jest to stan śmierci klinicznej. Kiedy wiem, że popełniłem arcydzieło, to, najoględniej mówiąc, nie jestem dość krytyczny w stosunku do siebie.

Albo w stosunku do kolegów. Wrócę jeszcze do tych teatralnych okopów. Czy gdy objął Pan Wybrzeże, sytuacja nie przypominała pierwszej wojny światowej: linia frontu ustalona, nic nie może się już zmienić, i tylko jedni i drudzy na zmianę puszczają w swoją stronę trujące gazy?

- Jeśli już trzymać się Pańskiego porównania, to tym trującym gazem jest, według mnie, ideologia, która zabija teatr. Tylko że ona, niezależnie z jakim wektorem, jest mocno passé, bo taka silna ideologizacja teatru, sztuki w ogóle, jest rodem z tych anachronicznych okopów. Szukanie drogi wyjścia z tej sytuacji nie jest proste, ale bywa pasjonujące. Zwykle ryzykuję i angażuję kogoś, kto, przynajmniej potencjalnie, inaczej,

niestereotypowo myśli o klasyce polskiej. Ale myśli!

Jak Pan tych młodych reżyserów sobie dobiera?

- Po pierwsze oglądam to, co robią, czasem już na poziomie szkolnych egzaminów czy warsztatów. Potem sporo ze sobą rozmawiamy i nierzadko są to rozmowy wielogodzinne.

Pański poprzednik, Maciej Nowak, ponoć badał, na kogo głosują.

- Ich polityczne deklaracje niekoniecznie mnie interesują - no, przynajmniej do czasu, gdy sceny nie chcą zamieniać w trybunę. Podobnie jak ciągłe odwoływanie się do personalnych porównań - przez ten pierwszy sezon było ich sporo i myślę, że już wystarczy. Bardzo chcę natomiast wiedzieć, jakim językiem ci młodzi ludzie będą chcieli się posługiwać w teatrze. Szukam w nich nie owczego pędu i talentów imitatorskich, ale przynajmniej zalążku ich własnego charakteru pisma, organicznego dla nich, właściwego tylko im. Takich absolwentów reżyserii pojawiło się w ostatnich latach kilku, chociaż najbardziej hałaśliwe i zawłaszczające sobie status najbardziej opiniotwórczych media piszą o jednym, no, może dwóch.

Myśli Pan pewnie o Michale Zadarze.

- Ale to przecież nie jego wina, że ustawiający rankingi nie chcą nikogo więcej zobaczyć.

I jest jeszcze Paweł Demirski, niedawno też związany z Wybrzeżem.

- Tak, mamy tu jeszcze jego "Wałęsę". "From Poland with love" i "Kiedy przyjdą podpalić dom" nie budziły już większego zainteresowania widowni. Ten ostatni tytuł wzbudził natomiast zapotrzebowanie innego rodzaju. W ubiegłym sezonie zadzwonił do mnie instruktor BHP z propozycją prezentacji tego przedstawienia w ramach swoich szkoleń.

Pana taki teatr nie bawi. A jaki bawi? Mam wrażenie, że w sztukach inscenizowanych teraz w Wybrzeżu przez młodych reżyserów bardzo mocno zaznacza się myśl, że po uszy zanurzeni jesteśmy w popkulturze.

- Jesteśmy w trybach popkultury. Czy się to komu podoba, czy nie, jesteśmy przez nią mieleni, nie możemy się od niej oderwać. I dla młodych ludzi jest ona nie tylko punktem odniesienia, ale i chętnie przywoływanym kodem, rodzajem nowoczesnego decorum.

Tak, kiedy oglądam nowe przedstawienia Wybrzeża, widzę, że ci młodzi nie chcą albo nie mogą poza popkulturę wyjść.

- Dla nich to cały świat. Kiedy rozmawiam z młodym reżyserem, który przychodzi do mnie z propozycją, pytam go również o to, czy przeczytał coś innego swojego autora. Najczęściej okazuje się, że nie, bo interesuje go wyłącznie jeden tytuł. Często trudno nawet stwierdzić, czy to głębsze zainteresowanie czy też przejaw myślenia nastawionego na szybką konsumpcję. Ludzie wychodzący ze szkoły mają przeświadczenie, że w ciągu sezonu muszą osiągnąć spektakularny sukces, bo jak nie, to rozpłyną się w niebycie. Nawet nie oni się rozpłyną, ale ulegną rozpłynięciu. Najnowsze czasy powodują, że młodzi ludzie myślą o sobie jak o produkcie, który musi być jak najszybciej sprzedany, po to, by zaistnieć.

"Lilla Weneda" Rubina pokazuje właśnie, jak z powodu takich czasów stajemy się coraz płytsi.

Istnieje realne niebezpieczeństwo, że kiedy odwołujemy się do wielkich dzieł literatury, odwołujemy się do nieznanego. Dziś nietrudno spotkać ludzi, którzy nie rozumieją jakichkolwiek odniesień biblijnych, nawet tych do Jezusa i Maryi.

Teatr pozostaje tym miejscem, gdzie sięgamy głębiej?

- Powinien, ale co to dla Pana znaczy "głębiej"? Jeśli pozbawimy człowieka wiary, nadziei i miłości, pozbawimy go sfery metafizycznej, wszystkiego, co sięga - powiedziałbym - jego ponadrealnego doświadczenia, to i ta "głębia" staje się konsumpcyjnym towarem. Mówienie o głębi ludzkiej duszy jest możliwe wtedy, gdy tę duszę mamy. Jeśli się od niej odcinamy, oddzielamy w naszym funkcjonowaniu od metafizyki, to i sens istnienia ulega drastycznemu spłaszczeniu. Poszukiwanie tego sensu sprowadza się do zapewnienia sobie najprostszymi środkami kilku wygód i dobrego samopoczucia.

I o takich sprawach przegaduje Pan tych kilka godzin z młodymi reżyserami?

- Tak, chociaż punktem wyjścia jest zawsze literatura, która się między nami pojawia. Taka istotna rozmowa zatacza rzeczywiście coraz szersze kręgi i nie potrzeba w niej pytać, na kogo się głosuje.

Ale repertuar nie budowany według jasnej ideologii nie jest tak wyrazisty, medialny. Traci Pan marketingowo.

- Dbałość o markę jest działaniem długofalowym. Szukanie nowego języka teatru nie odbywa się w ciągu jednego sezonu, to wymaga czasu.

Zbudowanie teatru środka, pomiędzy skrajnościami, również?

- Ale ten środek nie wymaga, żeby sztuka była średnia. Środek jest wynikiem różnorodności, propozycji dla rozmaitego, niszowego i jak najszerszego grona osób. Wtedy każde przedstawienie musi być wyraziste. To znaczy również, że teatr musi podejmować ryzykowne próby. I mogę zapewnić, że nadal będziemy je podejmowali.

Adam Orzechowski - absolwent Wydziału Reżyserii PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. W latach 1993-1996 reżyser Teatru Wybrzeże. W latach 2000-2006 dyrektor Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy. Pomysłodawca Festiwalu Prapremier i jego dyrektor w latach 2002-2006. Od zeszłego sezonu dyrektor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji