Artykuły

Oberek kontra Elektra

Tutaj, między starożytną Grecją a współczesnością brudnych psów i bezrozumnych gęb, zaczyna się prawdziwy, nieudawany dramat. Tutaj jest otchłań głębsza od starożytnych sensów i mitów, bo sięga przedwieczności ludzkiej egzystencji, gdzie za cały wyraz musiały starczyć kaprawe ślepia - Andrzej Stasiuk pisze o Gardzienicach.

Ponad dwadzieścia lat temu Włodzimierz Staniewski zjawił się na końcu świata. W chałupie bez prądu i przy lampach naftowych opowiadał o wyprawie do Laponii, o wyprawie w głąb tego, co najstarsze i - oczywiście - zarazem najprawdziwsze. Jako jeden z wielu siedziałem w tej chałupie przy stole i słuchałem egzotycznych opowieści. Najgłębiej utkwił mi w głowie wątek o poszukiwaniu flaszki dla lapońskiego ludowego pieśniarza. Pieśniarz, żeby zaśpiewać, musiał się napić. To był oczywiście dość znany i uniwersalny motyw. Egzotyczne było to, że po flaszkę trzeba było jechać coś koło setki kilometrów. To zapamiętałem najlepiej. Staniewski i reszta teatru spraszała wówczas okoliczną ludność do na wpół zrujnowanej cerkwi na gusła i obrzędy. A może to było kiedy indziej i tylko miejsce się zgadza. Flaszka dla Lapończyka - i nawet nie zapamiętałem wówczas twarzy Staniewskiego. Tak jak on wtedy na pewno nie zapamiętał mojej. Do Gardzienic lubię przyjeżdżać jesienią albo w zimie. Jest ciemno, mokro i nic nie widać. Wszystko trzeba sobie wyobrażać, tę Polskę gminną i powiatową, przyczajoną i przysypiającą gdzieś w mroku. Tylko czasami kogoś wyrzuci na asfalt tuż przed maskę i jedyna nadzieja w ABS. Albo raptem coś na jednym żółtawym bladym świetle wytoczy się z bocznej dróżki. W mijanych chałupach pełga prosektoryjna jasność. Lud zmienia programy. Odwieczny lud, do którego Staniewski pielgrzymował, pchając wypakowaną gratami dwukółkę, pali swoje święte ognie. Za to lubię Teatr Gardzienice: za heroiczną i surrealistyczną obecność w pejzażu mojej ojczyzny.

Gdy śpię w tak zwanej "Fundacji", czasami wstaję wcześnie rano i idę na spacer. Piaszczysta droga biegnie skrajem płaskiej rozległej doliny. W powietrzu czuć drzewny dym i czasami zaszczeka pies. Jeżeli poranek jest niedzielny, to cisza panuje niemal absolutna. Pojedyncze odgłosy dobiegają z Bóg wie jakiej odległości. Piasek i woń sosnowego dymu to są bardzo stare rzeczy, to jest materia elementarna, gdy myśli się o dzieciństwie albo w ogóle o początkach czasu. Ten senny spokój, ta odwieczna nieruchomość i zapach przypominały mi właśnie dzieciństwo, wyjazdy do dziadków na północne Mazowsze.

Gardzienice muszę widzieć w półmroku ojczystej prowincji, w mętnym powiatowym i gminnym świetle. Wyglądają wtedy jak krzak gorejący, jak rajski ptak, jak fatamorgana i jak błędny ogień.

Idąc rankiem przez wieś, mogłem odgadywać gesty, słowa, odgadywać myśli, zgadywać życie zamknięte w tych przycupniętych, przykucniętych domostwach. Kury grzebały w ziemi. Z przymkniętych obór i chlewików snuły się nici bydlęcych zapachów. Nawet po śmierci, oślepiony, głuchy i na końcu świata poznałbym ten zapach, bo to jest najpiękniejsza woń ziemi oraz mojej ojczyzny. Tak więc przyjeżdżając do Gardzienic i wyprawiając się rankiem, przybywałem i wyprawiałem się w dzieciństwo, w tę bezdenną polską wiejskość, w tę nieporuszoną przedwieczność, w którą wpadają lata, wieki, zdarzenia, nauki, wynalazki, religie oraz objawienia, lecz przedwieczność zamyka się nad wszystkim jak najgłębsza, obojętna toń. Gnój, dym i piach.

Któregoś razu przy okazji większej imprezy zabrakło miejsc w Fundacji i spaliśmy "u chłopa", czyli w jednym z gardzienickich gospodarstw. Dotarliśmy na miejsce nocą i zarejestrowałem tylko, że pokój pozbawiony jest drzwi, a nadproże uformowano w modny wiatach siedemdziesiątych czy może osiemdziesiątych łuk - bizantyjski w formie, a postmodernistyczny w treści. Rano, gdy za oknami było jeszcze ciemno, obudziły mnie odgłosy gospodarstwa: rozpalanie pod kuchnią, brzęk wiader, krzątanina - jak to rano na wsi. W pewnym momencie zobaczyłem, że w tym naszym łukowym, pozbawionym drzwi wejściu ktoś stoi. Stoi i po prostu patrzy na nas śpiących. Patrzy na to, jak obcy śpią. Przygląda się naszemu intymnemu życiu, wcale się z tym nie kryjąc. Trwało to długą chwilę. Ja też patrzyłem.

Ale tchórzliwie, spod przymkniętych powiek, i widziałem ciemną męską postać. Za jej plecami jaśniało mętne światło sieni albo przedpokoju i stamtąd dobiegały odgłosy. Wyobrażałem sobie, jak ten stojący i wpatrujący się w nasze śpiące ciała wciąga powietrze i szuka naszego obcego zapachu. Tak jak my, a w każdym razie ja, wchodząc do obcego domu, zwłaszcza do domu na wsi, najpierw szukam zapachu, szukam jego woni. Zupełnie jak zwierzę.

"Na wyjazdach byliśmy teatrem pełną gębą. W Gardzienicach zaś - grupą nędzarzy żyjących prymitywnie w błocie, pośród społeczności wiejskiej jakże często zdekomponowanej, wśród zliszajowanego krajobrazu. (...) Czai się szaleństwo o piątej, szóstej rano. Nie mogę zasnąć. Za oknem bielejąca zawiesina, zlepiona z szarości, brudu, zaciętych wiejskich twarzy, kaprawych oczu, wyjących brudnych psów, błota skraplającego się wgórę i bryzgającego w niebiosa. (...)

Czai się szaleństwo przed południem, kiedy z pokręconej kanapy przychodzi mi zwlec pokręcone członki. Ponury półmrok. Odsłaniam zasłonki. Z cherlawych badyli obnażonych drzew skapują krople błotnistej mazi, wyszczerbiony murek prosi o litość, dalej, na pochyłości wzniesienia - kołchoz, wielki komunistyczny czyrak.

Zalągł się na tym skrawku urodziwej niegdyś ziemi. Pękł. Zieje pustką. Ropieje, śmierdzi. W jego ziejącej czeluści ludzie mrówki walczą o resztki ochłapów z ludźmi trutniami".

Bardzo lubię ten fragment notatek Staniewskiego. Opublikował je w "Kontekstach" w 2001 roku. Zapis nosi datę 12 XII 97 roku. Dopiero po ich lekturze istnienie Gardzienic jako teatru i Staniewskiego jako artysty zyskuje głęboką i dramatyczną perspektywę. Tutaj, między starożytną Grecją a współczesnością brudnych psów, kaprawych ślepi i bezrozumnych gęb, zaczyna się prawdziwy, nieudawany dramat. Tutaj jest otchłań głębsza od starożytnych sensów i mitów, bo sięga jakiejś przedwieczności ludzkiej egzystencji, sięga czasów sprzed języka, sprzed werbalizacji, gdzie za cały wyraz musiały starczyć kaprawe ślepia.

Ilekroć się spotykaliśmy i Staniewski wpadał w te swoje - tak przeze mnie ulubione - desperackie tony, których doskonałą syntezą jest przytoczony fragment, mówiłem mu sadystycznie i jadowicie, ale z głęboką wiarą: - Staniewski, zostaw ty tę Grecję, zostaw ty te swoje wielkiej śliczności mity, daj już spokój tym zrębom oraz fundamentom kultury, zarówno śródziemnomorskiej, jakiprawdopodobnie światowej. Zrób rzecz o Gardzienicach. Nie o teatrze, ale o tych prawdziwych, w które jesteś uwikłany i których nienawidzisz - jak się zdaje, często z wzajemnością. Zrób rzecz nawet nie o wsi, ale rzecz wręcz o Kołchozie jako realnym i metaforycznym raju, w którym z lubością nurza się starodawne, przedgreckie i przedmityczne człowieczeństwo. Grecja nie jest warta zachodu, nie stawia żadnego oporu, możesz ją bez końca upiększać, wskrzeszać, sztafirować, robić jej lifting i tuning, wysyłać w świat oraz prezentować. Ale nie chwyta cię ona za gardło, tak jak zaokienne Gardzienice. Gardzienice, które o szarej godzinie stają w ciemnych drzwiach i patrzą na ciebie, a ty nigdy, przenigdy nie odgadniesz ich myśli, a co najwyżej poznasz czyny, gdy nadejdzie czas.

Tak za każdym razem przemawiałem do Staniewskiego, bo czułem, że w jego losie, w losie całego zespołu tkwi jakieś fantastyczne, cudowne rozdarcie. Tkwi prawdziwy dramat i najprawdziwsza opowieść, tkwi to pęknięcie, które gawędę i gadaninę zmienia w narrację o sile mitu.

To było przy okazji gościnnego występu La Mamy i "Trojanek": spektakl jeszcze się nie rozpoczął, ale nad parkiem, nad gardzienickim wzgórzem niebo jaśniało od świateł i reflektorów i było widać, że szykuje się rzecz niecodzienna. W oczekiwaniu, aż się zacznie, spacerowaliśmy sobie to tu, to tam. Trochę poniżej bramy wjazdowej po prawej stronie jest ruina. Rumowisko białych ciosanych kamieni skrywa czarną czeluść. Przechodziliśmy obok. W tej czerni iskrzyły się ogniki papierosów i słychać było odgłosy chlańska. Na szosie wszedł na nas miejscowy jurodiwy i powiedział, że bardzo mu się chce palić, ale nie ma co. Niestety, sam od roku już nie paliłem. Zasmucony poszedł w stronę jaskini, gdzie ucztowali jego koledzy, a w każdym razie krajanie. Po chwili z czeluści wydobył się ryk: "A wypierdalaj do tych Żydów, niech ci dadzą!".

"Trojanki" to w ogóle była bardzo piękna i bardzo dziwna rzecz. To się działo w dwóch światach: w teatralnym, w którym brali udział aktorzy, widzowie i przestrzeń gardzienickiego parku, oraz w tym drugim: rzeczywistym, w którym udział brały Gardzienice właściwe.

Te Gardzienice właściwe czaiły się w mroku, przemykały w cieniu zarośli, starały się pozostać niewidzialne. To byli głównie chłopcy, można powiedzieć wyrostki, taka młodsza kawalerka. Jak mogli unikali światła, unikali miejsc, gdzie stali tak zwani normalni widzowie. Bardzo możliwe, że dla nich, dla przyczajonej w mroku kawalerki spektakl "Trojanki" był teatrem podwójnym, teatrem całkowitym. Oto bowiem oglądali nie tylko teatr, ale oglądali również "oglądanie teatru". To dla nich, a nie dla nas, powiedzmy, zwyczajnych widzów, spektakl wypełniał całą rzeczywistość, ba - stawał się rzeczywistością. Tamtego deszczowego wieczoru porzuciłem oglądane z bliska widowisko i tak jak wiejscy chłopcy skryłem się w mroku. Teraz mogłem widzieć i teatr, i widownię, i ich samych przebiegających nerwowo w ciemnościach. Mogłem sobie wyobrażać to, czego doświadczają w samym środku swojej rodzinnej wsi z jej brudnymi psami i z jej kaprawym spojrzeniem, z jej gnojem, dymem i piachem. Na białych kamiennych murach w świetle reflektorów, wśród zieleni i kropel deszczu zjawiają się piękne, półnagie kobiety. Białe i ciemnoskóre. Ich lśniące, sprężyste ciała opowiadają jakąś wielką i zamierzchłą historię, ale jej wielkość i starożytność wiejskie wyrostki raczej przeczuwają, niż pojmują. Dla nich liczy się piękno i nagość: rzeczy spotykane w snach, ale nie w ich wsi.

Tak więc padał deszcz, dudniły bębny, w kręgach elektrycznego światła odprawiała się na pozór niezrozumiała, ale fascynująca opowieść, a oni przemoczeni i przyczajeni jak zwierzęta w lesie przeskakiwali od jednej plamy mroku do następnej. Nie pojmując sensu widowiska, brali w nim najgłębszy cielesny udział. Dotykały ich wstyd i onieśmielenie. Przecież nie można bez poczucia przekroczenia, bez poczucia grzechu patrzeć gromadnie na nagość, a tym bardziej tę nagość odsłaniać. Musieliśmy być - my widzowie i aktorzy - gromadą zboczeńców i tyle. Tak jak dla ich starszych kolegów chlających w zaszczanej i zasranej ruinie mózgojeby, byliśmy po prostu Żydami. Bo już nic gorszego nie potrafiło im przyjść do głowy.

No i to jest temat literacki: Gardzienice jako wielki mityczny OBCY.

OBCY, który jak mało kto próbował dogrzebać się, dokopać, dodrążyć do swojskości, do tego, co wspólne dla nas wszystkich; jak mało kto usiłował dopaść przedwieczność, z której wszyscy się wywodzimy: od Gardzienic, gmina Piaski, popowiedzmy - Epidauros, Peloponez. Nierozwiązywalna sprzeczność.

Dlatego od jakiegoś czasu, gdy rano następnego dnia po spektaklu spotykamy się ze Staniewskim na śniadaniu, mówię mu: - Powinieneś zrobić teatr o Kołchozie, o Pegeerze, w którym żyjesz i którego (zapewne z wzajemnością) nienawidzisz. Pegeerze jak najbardziej dosłownym i oczywiście jeszcze bardziej metaforycznym. Tak mu mówię, gdy rano pijemy kawę, mamy lekkiego kaca po wczorajszym winie i trzeba się żegnać.

- I żeby język ciała, taniec i muzyka całe się brały z oberka - tak mówię. On wtedy kluczy, ściemnia, zmienia temat i zaraz pyta, czy ja nie chciałbym na nowo przemyśleć, napisać na nowo i współcześnie antycznej sztuki pt. "Elektra". Ja wtedy odpowiadam: - Sorry, Włodek, ale nie, ponieważ "Elektra" kompletnie mnie nie bierze. Ja kocham oberka jako formę i przy oberku oraz metaforycznym i realistycznym Pegeerze możemy wspólnie podłubać. Ponieważ mnie się wydaje, że to może być opis ludzkiego losu ze szczególnym uwzględnieniem polskich, arcypolskich aspektów. Coraz wyraźniej to widzę. Nic, tylko oberek i Pegeer. Oberek jako polski blues, czyli jedyna ucieczka niewolników z przeklętego kręgu niewoli. Tylko za pomocą oberka lud dostępował transgresji, za pomocą oberka i okowity. Paroksyzm kolistego, maniakalnego tańca wyrywał z rzeczywistości i przenosił w szamańskie zaświaty, by na końcu, o świcie, po weselu cisnąć o ziemię opustoszałe, opróżnione ludzkie pałuby. Oberek jako uwolnienie od cielesności aż do wymiotów, aż do wyrzygania. Derwisze też tańczą, obracając się wokół własnej osi. Niczego lepszego nad oberka lud nie wymyślił, by wyrwać się z upiornego świata codziennej niewoli pańszczyzny, głodu, strachu i pogardy. Niczego lepszego nie wymyślił, żeby swoją zwierzęcą egzystencję na krótką chwilę uczłowieczyć.

Tak mu mówię rano, tak przekonuję Staniewskiego, gdy stoimy wśród bezlistnych drzew. Mówię mu, że mimo upływu lat nic się nie zmieniło, bo lud, z którego przecież składa się nasz kraj, wciąż dźwiga brzmię niewoli, lęku, wstydu i poniżenia. Dlatego, żeby przeżyć, musi wciąż odnajdować obok siebie gorszych, słabszych, obcych i godnych pogardy. I to są emocje równe Szekspirowskim i, dajmy na to, nawet elektrejskim. A ty tu żyjesz w samym oku tego cyklonu namiętności, w środku tej psychomachii emancypującego się człowieczeństwa i pytasz mnie, czy ja bym się nie załapał na nieco jednak zamierzchłą "Elektrę". Żyjesz wśród zimowych wron i wśród swojego - tak, swojego - ludu i kombinujesz, jak tu się przeprawić na Chios albo Lesbos.

A potem, jak zwykle, żegnamy się, wsiadam, przekręcam kluczyk i na lekkim kacu wracam do siebie na południe, a Staniewski oddycha z ulgą, bo przecież nie ma nic gorszego niż naprzykrzający się dupek, który ma pomysły na to, jak powinno wyglądać twoje życie, a zwłaszcza twórczość.

Jadąc przez Lubelszczyznę, nie mogę przestać myśleć o Gardzienicach. Tak samo zresztą jest na Rzeszowszczyźnie i nawet w Małopolsce. Natomiast, jak raz byłem w Grecji, to Gardzienice ani razu nie przyszły mi do głowy.

Muszę je widzieć w półmroku ojczystej prowincji, w mętnym powiatowym i gminnym świetle. Wyglądają wtedy jak krzak gorejący, jak rajski ptak, jak fatamorgana i jak błędny ogień. W ogóle sobie nie wyobrażam, że mogą gdzieś w świecie grać jakieś spektakle, w jakimś Nowym Jorku, Tokio albo i Atenach. Bo niby jak? Bez tego mroku tuż za ścianą? Bez ujadających psów? Bez tej napierającej ze wszystkich stron ciemności, która usiłuje zgasić gardzienicki płomień?

Na zdjęciu: "Elektra".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji