Artykuły

Koniec trasy

"Na końcu tęczy" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Scena STU w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdzie czytałem o żartownisiach, co na premierze sztuki wierszem pisanej wyręczali aktorów, chóralnie skandując za nich kolejne "rymotłuki"? W "Gwałcie na Melpomenie", kiedy maestro Słonimski rozchlastuje następną, przez częstochowskiego głuszca stylu wyjęczaną polską "bombonierę" sceniczną? A może to szlachetny dewot chuligaństwo samego Słonimskiego odnotował, oburzony strasznie?

W każdym razie było tak: skatowani przewidywalnością klepanej na scenie "bomboniery" - teatromani samodzielnie uzupełniali rymy. Gdy aktor wers zakończył słowem, powiedzmy, lupa - nim wyjęczał finał wersu następnego, nad widownią zawisała chóralna zupa. Rzecz jasna, żartownisie zawsze trafiali w dziesiątkę! Taka to była przewidywalność. Lupa-zupa-pupa-kupa. Ot, sylogizm ocalenia teatromana. Przypomniał mi się w teatrze Scena STU, na premierze sztuki Petera Quiltera "Na końcu tęczy". Zupa-kupa-pupa-lupa...

Ratowałem się. Pupa-kupa-lupa-zupa... Kupa-pupa-zupa-lupa... Od prologu ratowałem się desperacko, lecz nie przed reżyserią Krzysztofa Jasińskiego, nie przed scenografią Macieja Rybickiego ani też przed kostiumami Doroty Ogonowskiej i muzycznymi aranżacjami Krzysztofa Herdzina. Śledziłem opowieść o australijskiej końcówce legendarnej Judy Garland, o trupiej trasie koncertowej, i w duchu śpiewałem: lupa-zupa-kupa-pupa - ale nie przeciwko pysznym spolszczeniom pieśni Garland, które Jan Jakub Należyty wykonał, a zwłaszcza nie przeciwko aktorom: Beacie Rybotyckiej (Judy Garland) i Jakubowi Przebindowskiemu (Anthony Chapman), ba, nawet nie przeciwko Robertowi Koszuckiemu (Mickey Deans), choć przyznam - tu kilka razy miałem już na wardze zupę. Słowem - idzie o inną przewidywalność. O mordęgę przewidywalności literatury Quiltera.

Skąd się wzięła ta fatalna mania lukrowania końcówek legend sztuki? Ilu autorów już zmieniło umieranie Dietrich, stygnięcie Piaf i innych Brelów - w bardzo dla podniebień i oczu widowni naszej ukochanej przyjemny pączuś od Bliklego? Pensjonarskim piórem lukrują ciemności, pudrują gnicie, rumienią cudze wargi siniejące ze strachu przed wszystkim, miodem glancują skóry legend, od ćpania i chlania sparciałe niczym egipskie papirusy - ku czyjej uciesze, w imię czyjego świętego spokoju? Bogom popu tłustoczwartkowe zmartwychwstania szykują - dlaczego? Bo widz nasz kochany nie lubi nadmiaru nieprzyjemności? Bo, Matko Święta, wyjdzie w trakcie - i co wtedy zrobimy my, pisarze-kronikarze kiedyś zmarłych legend?

W duchu wyłem pupa-zupa-lupa-kupa, gdyż Quilter napisał tłustoczwartkowe zmartwychwstanie Garland. Ból nie w "rymotłukostwie". Gorzej. Intonacja jego opowieści to w istocie intonacja głupawego dowcipu o spadającej ze schodów zakonnicy. Czarne-białe-czarne-białe-czarne. Tak kicają sceny. Jak łza, to maleńka - a za chwilę, dla równowagi, maciupeńki uśmieszek. Smuteczki Garland - euforyjki Garland. Szczypta komedyjki - garstka tragedyjki. Scenka emocjonalnie jaśniuteńka - scenka emocjonalnie ciemniuteńka... Ani za dużo, ani za mało, bo w sam raz. Cacy cacy, kiziu miziu... Aż dziw, że Rybotycka nie zapiała ku chwale Quiltera: "Mówią na mnie miś Uszatek, bo klapnięte uszko mam. Jestem sobie...".

Tak - jest sobie. Chwalić Boga, Quilter jest w tym spektaklu sobie, a Rybotycka - sobie. I Przebindowski w świetnie stonowanej roli zniewieściałego akompaniatora Garland, z gejowską dyskrecją i gejowską wiernością zakochanego w tym nieodwracalnie kruszejącym życiu, i Koszucki jako toporny osiłek, ostatnia miłość Garland, co z finalnej trasy koncertowej chce wycisnąć cały szmal - często są tu, gdzie Rybotycka. Poza, szczęśliwie poza dziecinadą Quiltera.

W połowie, może w dwóch trzecich przedstawienia Rybotycka wyszczekuje frazę, która jest jak szron. "Tam zawsze jestem sama". To o scenie, czyli dla niej - o wszystkim. Gdyby autor usłyszał, naprawdę usłyszał to zdanie swoje - skreśliłby całą resztę. Gdyby na filmach dokumentalnych z Garland, które z pewnością oglądał, a których fragmenty Jasiński pokazuje na wysokim, chudym ekranie, w jeszcze żywej twarzy Garland dobrze zobaczyłby cierpliwe plamy popiołu - może nie zdziecinniałby literacko ku uciesze ludu. Może.

Rybotycka usłyszała tamtą samotność, zobaczyła szarości cierpliwie czekające na tamtych powiekach. Dlatego bywa dojmująca, z każdą minutą coraz bardziej. Nie mówię o tanich naturalizmach aktorskich. W istocie mówię o cichości. Nieuchronne raczej nie tupie - to cała jego potworność. Rybotycka cichnie. W Garland cichnie przeszłość, cała, prawie cała z czeluści ulepiona przeszłość krótka.

Chybione samobójstwa, czarne depresje, wódczane miesiące, narkotyczne rzężenia, monstrualne nadwagi, anorektyczne chudości, pomieszane dni, pomylone noce, katatonie, furie, wszystko to - dno, które w każdym paśmie narastało cierpliwie - teraz, na ostatniej trasie Garland, w każdej pieśni australijskiego tournée, milknie. To gra Rybotycka. To, obok piękna, słychać w jej śpiewie nieomylnym.

Śpiewanie? Nie mówmy o śpiewaniu na trupiej trasie. Ono nie ocali. Garland to wie. Już tak. Co zostało? Śpiew-spowiedź? Rybotycka gipsowym głosem relacjonuje ostatnie, udane samobójstwo. I wreszcie song-krawędź. "End of the Rainbow". Nie mówmy o śpiewaniu. Song "Na końcu tęczy" - jest już tylko ulgą. Tylko? Za chwilę pamięć Garland ucichnie na dobre. Mało? To zawsze jakieś pocieszenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji