Artykuły

Premiera bez święta

- W rekordowym tempie przenosiliśmy krakowski spektakl na katowicką scenę, w pełnej zadyszce. Ponadto znaliśmy sytuację ekonomiczną teatru, więc pracowaliśmy za pół darmo, a ja nawet nie obciążyłem teatru kosztami hotelu - KAZIMIERZ KUTZ o swoim powrocie do Teatru Śląskiego.

Z niejakim związkiem ze wspomnianą rocznicą, a także, by wesprzeć dyrektora Baranowskiego przed rozsypką teatru, po 24 latach nieobecności na scenie katowickiej przyjąłem zaproszenie do współpracy z tą sceną. Na ostatni etap pracy wziąłem urlop w Senacie i cały ubiegły tydzień spędziłem w Katowicach, by spełnić zobowiązanie wobec teatru i i wyreżyserować "Mistrzów obrazów" [na zdjęciu]. Przed laty wykonałem tę sztukę dla Starego Teatru w Krakowie i kiedy spektakl definitywnie zszedł z afisza, katowicki teatr wykupił od Starego Teatru, co się dało, łącznie z dwiema głównymi wykonawczyniami: wspaniałą aktorzycą Anną Polony i urodziwą Sonią Bohosiewicz. Utwór jest kameralny, czteroosobowy, więc z Katowic dołączyło dwóch młodych aktorów (panowie Święch i Przybył), by po ośmiu próbach - ocierając się o rekord świata - dać rzecz gotową do premiery. Oczywiście sprawy techniczne przyszykowano wcześniej, podczas wakacji, a nowi aktorzy nauczyli się tekstu. Myślę, że wybrnęliśmy nieźle z podjętego zadania, bo katowicki spektakl w niczym nie ustępuje widowisku krakowskiemu. W ten sposób za jednym strzałem ustrzeliliśmy dwie kaczki: załataliśmy dziurę repertuarową na progu nowego sezonu i uczciliśmy 97. rocznicę wybudowania gmachu teatralnego w Katowicach.

Niby wszystko przebiegało normalnie. Przed podniesieniem premierowej kurtyny dyrektor teatru wygłosił bardzo ideowe przemówienie - opowiadał o nędznym stosunku państwa do teatru, ganił nonszalancję parlamentarzystów przy uchwalaniu budżetu dla teatru, a mnie witał jako syna marnotrawnego, który po 24 latach wraca na stare śmiecie. Witał także moją siostrę z Tychów i brata z Gliwic, w ogóle całą rodzinę. Ponadto słał podziękowania wszystkim tym, którzy przyczynili się mojego nawrócenia. Sala była pełna i towarzystwo najprzedniejsze. Lepszego w Katowicach nie znajdziesz. Zdaje się, że tylko najwyżsi notable zawiedli, ale im nie ma się co dziwić, wszak zbliża się zima, więc zajęci byli kontrolowaniem magazynów z piaskiem i solą.

No i kurtyna poszła w górę, choć w całym pośpiechu w teatrze zapomniano o wywieszeniu w gablotach fotosów. Tylko z boku fasady powieszono niewielki plakat i spuszczono wstęgę z napisem "Premiera". Natomiast w centralnych płaszczyznach fasady teatru wisiały trzy okrągłe i pokaźne zielono-białe herby uczelni wyższej, która wynajęła salę teatralną (za 6 tys. zł), by w niej zainaugurować nowy rok akademicki. Z nieco dalszej odległości, przez te zielono-białe wota, zdawać się mogło, że w teatrze toczy się jakiś przedwyborczy zjazd PSL-u. Z całą pewnością nie anonsowano 97. rocznicy powstania budynku teatralnego w Katowicach czy dnia premiery Kazimierza Kutza po 24 latach. Patrząc na budynek teatru, trudno było się domyślić, jaka tego wieczoru będzie premiera, kto w niej występuje i jak nazywają się jej autorzy. Poziom reklamy był więc bliski zeru, toteż dziwić się nie należało, że następnego dnia widownia zapełniła się jedynie do połowy. Marketing, czyli tzw. promocja, zapadł już w sen zimowy, albo uznano go za zbędny, że jakoś to będzie. My, realizatorzy, w rekordowym tempie przenosiliśmy krakowski spektakl na katowicką scenę, w pełnej zadyszce. Ponadto znaliśmy sytuację ekonomiczną teatru, więc pracowaliśmy za pół darmo, a ja nawet nie obciążyłem teatru kosztami hotelu. Po spektaklu goście hojnie nagradzali artystów oklaskami, potem odbyło się bardzo udane przyjęcie, w otoczeniu pięknych obrazów malarza Witolda Pałki, mojego krajana z Szopienic.

Tak więc tego wieczoru nie było właściwego nastroju święta teatralnego, rocznicowego i premierowego. Już sam gmach teatru go nie zapowiadał. Ale nie dziwota, bo kiedy goście się zeszli, zobaczyli opuszczoną kurtyną bezpieczeństwa - była przykryta nowym projektem plastycznym zasłony sceny i jej projektant, artysty plastyk, tworzył na oczach widzów jej przyszłe formy. Na proscenium weszła pani senator Krystyna Doktorowicz i jej miłośnik - artysta zaczął przenosić jej kształty na płótno kotary. Cudnie! Kiedy zajrzałem od kulis na scenę i zobaczyłem ten "informel", starałem się dociec, co to "przedstawienie" może mieć wspólnego z 97. rocznicą budowy gmachu teatralnego w Katowicach i z moją premierą? Najpierw pomyślałem, że może wlazłem nie do tego pomieszczenia, ale nauczony, że wszystko, co pokazuje się na scenie, musi mieć jakieś znaczenie, tknęła mnie myśl, że oto mamy do czynienia z nigdy nieujawnioną tajemnicą z historii teatru europejskiego, że Krystyna Doktorowicz jest najprawdopodobniej prawnuczką słynnej aktorki francuskiej Sarah Bernhardt (1844-1923), która swego czasu wypuściła się w te strony Europy, zgrzeszyła gdzieś pod Lublinem i w ten sposób zapoczątkowała nowe odgałęzienie swojego drzewa genealogicznego. Stąd obecność K.D. na proscenium i uwiecznianie jej niepowtarzalnej urody na kurtynie prawie stuletniego teatru śląskiego. Ale potem co bystrzejsi obserwatorzy orzekli, że jej wejście na scenę miało podłoże wyłącznie polityczne i jest zwyczajnym zapoczątkowaniem kampanii przedwyborczej do przyszłego parlamentu. W końcu każda okazja jest dobra - a ta była wyborna - zwłaszcza że do wyborów parę miesięcy.

Gdyby ta konstatacja była prawdziwa, mielibyśmy do czynienia z daleko idącymi zmianami w obyczajach parlamentarzystów. W Sejmie PRL-u bywali posłowie nie mogący obejść się bez alkoholu, więc w butelkach po wodzie sodowej przemycali wódkę na salę obrad i pociągali sobie żwawo pod procedury. Zdarzało się, że upiwszy się, spadali z poselskich foteli na ziemię i trzeba ich było wynosić. W dzisiejszym parlamencie dzieje się różne. Owszem, często dochodzi do gorszących spektakli, ale alkoholizowanie się w guście peerelowskim minęło bezpowrotnie. Opisany powyżej happening Krystyny Doktorowicz dowodzi, że powstają nowe, o wiele bardziej wyrafinowane formy zwracania na siebie uwagi, by tylko zaskarbić sobie życzliwą pamięć przyszłych wyborców. Mnie jej pojawienie się na scenie przed premierową kurtyną wydało się być zwyczajną niestosownością: publiczną niestosownością, która ma wiele nazw i nie będę ich tu wyliczał.

97 lat temu niemiecki architekt Carl Moritz oddał swoje dzieło do publicznego użytku. Niemcom służyło tylko 15 lat. Potem, wraz z przyłączeniem Katowic do Polski, gmach oddany był polskiemu teatrowi. Po deskach katowickiej sceny chodzili wielcy artyści: Tadeusz Łomnicki, Antonina Gordon-Górecka, Igor Śmiałowski, Władysław Woźnik, Gustaw Holoubek, Jerzy Jarocki, Kazimierz Wiśniak, Kazimierz Mikulski, Wiesław Lange, Tadeusz Kantor, Józef Szajna, Jerzy Kreczmar, Bohdan Korzeniewski, Otto Axer, Lidia i Jerzy Skarżyńscy, Franciszek Starowiejski, Krzysztof Pankiewicz, Marian Kołodziej i wielu, wielu innych wspaniałych artystów polskiego teatru.

Szkoda, że w ubiegłą sobotę przed odsłonięciem premierowej kurtyny nie poświęcono im chwili pamięci. Mam jednak nadzieję, że wielu z nich znajdzie swoje miejsce na nowo malowanej kurtynie, w sąsiedztwie niezastąpionej damy K.D., która jak Płomień Orleanu dodaje blasku całej aglomeracji śląsko-dąbrowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji