Artykuły

Moja prawdziwa historia

- Aktorką chciałam być od zawsze. Jakbym się z tym zawodem urodziła - mówi warszawska aktorka IRENA KWIATKOWSKA.

Irena Kwiatkowska: Pamiętam zapach dzieciństwa

Dlaczego zaczynam swoją opowieść od zapachów? Bo one zostają, nawet gdybyśmy tego nie chcieli. Zawsze mówiłam o sobie, że jestem osobą "zapachową". Tych zapachów zawsze było tak wiele. Pamiętam te najwcześniejsze...

Nie lubię patrzeć za siebie. Może gdybym miała do opowiedzenia jakąś idyllę, byłoby inaczej. Ale gdy wspominam dzieciństwo, to mi się do tych wspomnień nie uśmiecha. W naszym domu było biednie. Mieszkaliśmy niedaleko piekarni. Od zapachu pieczonego chleba aż się w głowie kręciło. W żołądku też. Chodziłam tam podglądać przez okno. Rumiane bochenki, wypieczona skórka. Któregoś dnia weszłam do środka. Zapytałam, czy mogę pomóc. Układałam chlebki cały dzień. Stary piekarz powiedział, że zapracowałam sobie na bochenek. To była moja pierwsza pensja. Odtąd przychodziłam tam codziennie. Nauczyłam się pracować.

Dlatego później, w całym swoim zawodowym życiu, nigdy nie odpuszczałam. Zawsze czułam, że mogę więcej i lepiej. Na pierwszą próbę przychodziłam do teatru, znając tekst. To się prawie nie zdarza. Kiedy inni aktorzy mówili, że jestem nadgorliwa, odpowiadałam, że nauczyłam się z lenistwa, żeby mieć to już z głowy, żeby zrobić rolę jak najszybciej. Ale to nieprawda. Tylko ja wiem, jak pracowałam nad każdym monologiem, nad każdym słowem.

Ktoś mnie kiedyś zapytał o zapach dzieciństwa. Podaję przepis na zupę z dzieciństwa: woda, nieliczne kawałki kartofla, kawałki brukwi. Mówiłam mamie, że wolałabym skwarki zamiast brukwi. Ale to nie jest zapach, do którego chcę wracać. Waliców, Ciepła, bożnica na Grzybowskiej. Te ulice też miały swój zapach. W naszej kamienicy mieszkał żydowski kantor. Pięknie śpiewał. Ten śpiew był jak modlitwa. Dozorcą był katolik. I tak wtedy wszyscy mieszkali obok siebie, bez sporów. Dlaczego opowiadam o zapachach? Bo zostają, nawet, gdybym nie chciała. A ja zawsze powtarzałam, że jestem "zapachowa".

Mam kilka lat i szmacianą lalkę uszytą przez mamę. Inne dziewczynki mają lalki porcelanowe. Ale ja nie mam takich marzeń. Koleżanki mówią o domkach dla lalek. Widzę, że przed sklep obuwniczy pani wystawia pudełka po butach. Takie pudełko - myślę - to idealny dom do mojej lalki. Wtedy po raz pierwszy siebie wyreżyserowałam. Ułożyłam w głowie tekst i postanowiłam go zagrać. Już dzisiaj nie pamiętam, co powiedziałam. Pamiętam jednak, że zagrałam dokładnie to, co narodziło się w mojej głowie. Po raz pierwszy miałam tremę. I wróciłam do domu z pudełkiem.

Ale moją ulubioną zabawką był pluszowy pies na sznurku. Ciągnęłam go za sobą i nawet wydawało mi się, że szczeka. Chciałam mieć dużo pluszowych zabawek. Przytulać się do nich. Dostawałam je przez całe życie, od wielbicieli. Do dzisiaj mam do nich słabość. Ustawiam je na kanapie w swoim warszawskim mieszkaniu.

Jak byłam mała, to przekręcałam wyrazy. Rodzice długo jeszcze przypominali mi, jaka byłam zabawna już wtedy. Kocielatka zamiast czekoladki, forfutan zamiast fortepianu, flofle zamiast kartofle...

Nasz dom był wypełniony książkami. Ojciec był zecerem, drukarzem, składał książki ręcznie. Dla mnie książki oczywiście najpierw pachniały, dużo później odkryłam litery. Ojciec wracał do domu szczęśliwy, kiedy udawało mu się kupić jakiś rzadki egzemplarz. Mama wściekała się wtedy. Powtarzała, że nie ma za co dzieciom butów kupić.

W domu rządziła mama, a ojciec był dla nas surowy. Muszę przyznać, że jako dzieci baliśmy się ojca. Do dziś wspominam jego lekcje. Jednak nauczył mnie miłości i szacunku do pracy. To jej poświęciłam całe swoje życie. Służyłam aktorstwu. Służyłam publiczności. Nic więcej się nie liczyło.

***

Kwiatkowska: Teatr mnie uwiódł

Aktorką chciałam być od zawsze. Jakbym się z tym zawodem urodziła. Kiedyś robiliśmy Jasełka w ochronce, do której posyłali mnie rodzice. Nasza pani rozdzielała role, ja miałam zagrać diabła. Histeryzowałam strasznie, aż gorączki dostałam, że mam się wcielić w tę postać. Nie mogłam zasnąć. Tłumaczyłam rodzicom, że nie pójdę więcej do ochronki. Ale rano mi przeszło i zadebiutowałam. Dopiero dziś rozumiem, jakie to było wyzwanie. O wiele ciekawiej jest zagrać diabła niż anioła. Ale nie, ja chciałam wtedy być aniołkiem. Łzy leciały mi po policzkach. Po raz pierwszy czułam wtedy zawodową gorycz...

Mój ojciec, który miał wszystkie książki świata, uczył mnie wierszy. Próbowałam je na swój sposób interpretować. Chyba już wtedy pracowałam nad warsztatem aktorskim. A potem było wymagające Gimnazjum im. Hoffmanowej. Nasza polonistka wpadła na pomysł urozmaicania lekcji czytaniem fragmentów książek z podziałem na role. Musiałam być niezłą chłopczycą, skoro zawsze przydzielała mi role męskie. Moje prośby nic nie dawały. Żadne tam Oleńki, Irenka była Kmicicem, Zagłobą, Papkinem.

Podobałam się publiczności, więc i mnie szybko ta zmiana płci zaczęła się podobać. Zaczęliśmy robić szkolne przedstawienia, a nawet pisać sztuki. W szkole wygrałam konkurs dramaturgiczny. Napisałam sztukę z nawiązaniem do tradycji greckiej, z chórami - a jakże. Zrozumiałam, że teatr mnie coraz bardziej uwodzi. Koleżanki grały dla zabawy, ale dla mnie to była poważna praca.

Któregoś dnia zobaczyłam na ulicy plakat zapowiadający występy absolwentów Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, który prowadził Aleksander Zelwerowicz. Poszłam tam. To było przeżycie, którego nie umiem opisać. Ich występ wszystko we mnie wywrócił. To było jak dotknięcie nieba! "Może i ja tak mogę?" - pomyślałam. Jestem uparta i tamtego dnia powiedziałam sobie, że niedługo z nimi wystąpię.

Zaraz po spektaklu pobiegłam za kulisy i chwyciłam jednego z aktorów za mankiet. "Proszę pana, proszę pana, bo ja też bym tak chciała" - próbowałam tłumaczyć. Zdębiał. Prawdę mówiąc, dosyć lekceważąco na mnie wtedy spojrzał. Zawołał kolegów: "O, takie coś przyszło" - tak mnie właśnie określił. Zapamiętałam mu to na długo i wypomniałam później, jak już byłam zawodową aktorką. A to był Zbigniew Koczanowicz, ten sam, który potem w serialu "Noce i dnie" grał Żyda Szymszela.

Jego koledzy obejrzeli mnie, coś skomentowali, ktoś się zaśmiał, ale nie zniechęciło mnie to. Przeciwnie. "Już ja im pokażę" - pomyślałam. Poszłam do sekretariatu, wypytałam szczegółowo o egzamin do szkoły teatralnej, zapisałam w notesiku. Miła pani, która widząc mnie wyraźnie chciała mi odradzić, powiedziała: "Dziecko, ale to jest bardzo ciężki egzamin. Jeszcze tylko takiej uwagi było mi trzeba!" "Niech się pani nie martwi" - powiedziałam. "Egzamin zdam na piątkę. Będę aktorką charakterystyczną. Ripostę miałam ostrą od zawsze".

Przygotowałam fragmenty "Lalki" Prusa, a z poezji wiersze Gałczyńskiego. Gdzie wtedy mogłam pomyśleć, że później Gałczyński będzie pisał specjalnie dla mnie... Na egzamin jechałam tramwajem. Zobaczyłam w nim dziewczynę, która wyglądała jak gwiazda filmowa. Była jak z innej bajki w tej szarej rzeczywistości. Nie mogłam od niej oderwać wzroku. I pech chciał, że wysiadła na tym samym przystanku i szła na ten sam egzamin. Oblał mnie zimny pot. Czułam, że jestem bez szans. Myślałam, że ona nawet nie musi się odzywać, żeby ją zauważyli, a ja byłam tylko "takim czymś".

Chciałam wrócić do domu. I kiedy już miałam wyjść, usłyszałam głos, który mnie wywołał do sali egzaminacyjnej. To był Zelwerowicz. Po chwili krzyknął: "Kartofle się pani wysypały!" A ja przestraszona zaczęłam te nieistniejące kartofle zbierać. Takie dostałam zadanie. Byłam pewna, że mnie nie przyjmą. Po tygodniu ogłosili wyniki, jakimś cudem zdałam. Ta śliczna dziewczyna też. To była Irena Malkiewicz, późniejsza wybitna aktorka teatralna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji