Artykuły

"2 maja", czyli nigdy

W sztuce i przedstawieniu zatytułowanym "2 maja" jedna rzecz jest świetna i błyskotliwa: tytuł.

Oto mamy w kalendarzu taki bękarci dzień, pomost w najdłuższym narodowym weekendzie, między peerelem i jego pierwszomajowym rozpasaniem a patriotyczno-bogoojczyźnianym Trzecim Majem. Idąc tym tropem autor sztuki, Andrzej Saramonowicz, sugeruje, że tak naprawdę wszyscy ugrzęźliśmy w nieszczęsnym drugim maja. Jedną nóżką w peerelu, drugą w kapitalizmie. Co za rozkrok nieprzystojny.

Za obietnicą, jaką daje tytuł, niestety nie nadąża nic. Ani autor, ani reżyserka Agnieszka Glińska, ani aktorzy, ani przedstawienie. W piekle będzie taka sala, w której znajdą się zatroskani-o-los-ojczyzny-artyści. Wybrukowana ich dobrymi chęciami. Poprawna politycznie sztuka, pozbawiona pazura, pełna zgranych chwytów i obrazów, zrobiona tak, by nikomu się nie narazić, dzieje się w rezultacie w Polsce, czyli nigdzie, w jakiejś papierowej krainie z papierowymi sprawami i bohaterami. I chyba nie 2 maja, tylko 31 lutego, czyli nigdy.

Martwy portret

Pamiętacie telewizyjny serial "Dom"? Opowiadał dzieje powojennej, Polski poprzez losy mieszkańców jednej kamienicy. Podobnym chwytem posłużył się Saramonowicz, tyle tylko, że kamieniczne historie dzieją się współcześnie, poszerzone o retrospekcje bohaterów, zresztą wygłaszane z proscenium wprost do widzów. Wśród mieszkańców mamy szlachetnego fotografika-opozycjonistę, autora albumu "Nasz sierpień" (Krzysztof Stelmaszyk), i straszliwego ciecia, byłego partyjniaka i peerelowskiego dyplomatę (Andrzej Blumenfeld). Dwie siostry, stare kobiety, jedną z przeszłością akowską i obozem koncentracyjnym (Teresa Budzisz-Krzyżanowska), a drugą - nauczycielkę rosyjskiego, która w przeszłości na kogoś doniosła (Anna Seniuk).

Już wyczuwamy subtelność tych zestawień, prawda? Dodajmy prezydenta miasta z Platformy Obywatelskiej (Artur Żmijewski) i posłana Sejm, byłego ubeka (Krzysztof Kolberger). Dla różnorodności ofiara kapitalistycznego gwałtu medialnego, czyli kobieta wykluczona z reality show (Ewa Konstancja Bułhak), niepełnosprawny samotny mężczyzna jako ostatni sprawiedliwy (Arkadiusz Janiczek), paru narkomanów i jedna artystka wykonująca obiekty falliczne (Dorota Landowska), usiłująca odkupić dziecko od depresyjnej samotnej kobiety. W tej ludzkiej plątaninie są jeszcze dzieci reprezentujące młodsze pokolenie, by zbiorowy Polaków portret był pełen. I jest pewnie, ale narysowany tak grubą kreską, że właściwie emblematyczny i zupełnie martwy.

W drugim akcie okazuje się, że kamienica się zawaliła, co autor, by być na czasie, kojarzy w tekście z zamachem na WTC, a reżyserka w spektaklu z wybuchem warszawskiej Rotundy. W zawalonym domu walą się też ludzkie uczucia. Jest nawet pierwszy trup, wrednego kochanka panny zaręczonej, w przededniu dosłownie ślubu. Katastrofa budowlana przyciąga wykolejonych i bezdomnych, ale ratuje życie dziewczynie z reality show, która miała zamiar się powiesić. Przyciąga też ekipę telewizyjną, która będzie, jak to ekipa, żerować na ludzkim nieszczęściu.

W trzecim akcie po kamienicy nie będzie już śladu. Na scenie worki pełne śmieci, a bezdomni bohaterowie, jak to bezdomni, ogarnięci refleksją nad swoim życiem, zaczną się jednoczyć, kochać, doceniać. Co prawda zbiorowa niepamięć i ignorancja pewnie będą im to wzniosłe życie utrudniać, ale łzawy happy end jest na wyciągniecie ręki. Kamienica będzie odbudowana. Narodzą się nowe dzieci. No, będzie lepiej. Kochajmy się. Jesteśmy przecież w swoim własnym bezdomu.

Czy można wymyślić coś bardziej banalnego? Kalki, stereotypy, klisze. Ani jednego oryginalnego pomysłu, ani jednej przejmującej historii. Aż zęby bolą. W dodatku dramat Saramonowicza jest zupełnie pastewny. To nie jest żadna literatura. To są ciężkie zdania, gorsze chyba nawet od dialogów w klanach i złotopolskich. Irytująco deklaratywne. Czasem, ku uciesze młodych widzów, okraszone potoczną, wulgarną polszczyzną. Czasem stylizowane na język młodzieżowy, a raczej wyobrażenie starszych panów o tym, jak mówi młodzież.

Poza literaturą

A jakie odkrycia niesie "2 maja" w kwestii naszej narodowej kondycji? Żyjemy w peerelowskim muzeum pamiątek, ogarnięci rzewnym sentymentem za przeszłością. To pierwsza nieodkrywcza konstatacja, ładnie zresztą ucieleśniona przez Agnieszkę Glińska, która w foyer teatru urządziła swoiste muzeum peerelu; z lokalem gastronomicznym i szansonistką włącznie, a spektakl przeplotła archiwalnymi projekcjami. Co dalej?

Naszym największym wrogiem są oni, jak zwykle. Teraz "oni" to media i reklama, ogłupiające społeczeństwo, które, jak zawsze, jest mądre i wrażliwe, tylko zmanipulowane. I jeszcze jedno odkrycie: umiemy się konsolidować tylko w obliczu zagrożenia lub katastrofy. A potem przegrywamy i trwonimy wszystko, co udało nam się zbudować.

To są prawdy obiektywne, wyświechtane tak, że wręcz nie wypada ich powtarzać. Może gdyby zostały zaklęte w kształt dobrej literatury, byłyby ciekawe. Ale, jak już wspomniałem, tekst "2 maja" nie ma nic wspólnego z literaturą i najwyraźniej nie miał nawet do czynienia z kierownikiem literackim Teatru Narodowego. W przeciwnym razie do premiery na pewno by nie doszło.

W programie rozbrajająco szczere wyznanie autora, który tłumaczy, że cały pomysł zawdzięcza Andrzejowi Wajdzie. Ten miał zamiar zrealizować film, do którego scenariusz miał pisać Saramonowicz korzystając z pomysłów różnych scenarzystów biorących udział w konkursie ogłoszonym przez Wajdę. Saramonowicz wylicza swoje własne pomysły, legitymizując oryginalność scenariusza. Skromnie też porównuje swoje dokonanie do metody i dokonania Altmana w filmie "Na skróty" czy Andersona w "Magnolii". Andrzej Wajda (na szczęście!) z realizacji filmu zrezygnował. I wtedy Saramonowicz zdecydował się na oddanie sztuki/scenariusza Narodowemu. Oto geneza dzieła.

W foyer możemy też obejrzeć sfingowaną rozmowę Kazimiery Szczuki z artystką od fallicznych obiektów zrealizowaną w dawnej scenografii "Pegaza", na wzór pamiętnej rozmowy z Manuela Gretkowską. Współpracująca z przedstawieniem modna galeria Raster przygotowała nawet stragan z pamiątkami, na którym można kupić koszulki, pocztówki z Polski, książeczkę Sasnala i Poli Dwurnik.

Niezwykłą pracę wykonała Agnieszka Zawadowska, scenograf. Dom, w pierwszym akcie złożony z dziewięciu pomieszczeń ustawionych na trzech poziomach, przygotowany jest z pieczołowitością i dbałością o szczegóły, jakiej dawno nie widziałem w naszym teatrze. Ale ta scenografia staje się zabawą sama dla siebie. Jest za dobra dla tego spektaklu, przerasta inteligencją, smakiem i poczuciem humoru piaski jak naleśnik dramat.

Do świateł zatrudniono wspaniałą Felice Ross, znaną dotąd z niezwykłych oświetleń przedstawień Warlikowskiego. Do kostiumów - Magdę Maciejewską. Do napisania tekstu w programie - profesor Marię Janion. A do obsady wielkie gwiazdy polskiego teatru. I co z tego? Nic. Bo nawet najlepszy aktor nie obroni się w komiksie. Wyjątek stanowi rola Ewy Konstancji Bułhak, która jakimś cudem wydarła swoją partię nijakości utworu, może dlatego że tę rolę dało się poprowadzić komiksowe.

Daremne wysiłki

Niestety, sztuki nie podźwignęły godne podziwu wysiłki realizatorów. Wspomniałem już o peerelowskiej oprawie spektaklu.

Wielka dziś moda na polskie sztuki współczesne, najlepiej takie, które zajmą się opisaniem i skomentowaniem tak zwanych współczesnych realiów. Teksty powstają jak grzyby po deszczu. Na ogół mają wartość jednorazową. Stanowią wypadkową prozy i dziennikarstwa, najczęściej zupełnie nie biorą pod uwagę faktu, że powstają dla teatru. Nie uwzględniają na przykład teatralnej potrzeby tajemnicy, niedopowiedzenia. Ale jest na nie boom.

Nie mam nic przeciwko niemu. Dobrze, że powstaje dużo tekstów, to jedyna szansa na to, by powstał jeden lub dwa, które będą coś lub wiele warte. Ale nie da się na siłę stworzyć sztuk o współczesnej Polsce. Z tekstu Saramonowicza nie wynika zupełnie nic. Autor sprawdził się w farsie "Testosteron" i poczuł w sobie wieszczy zew. I od razu trafił do Narodowego. Świetnie. Teraz będziemy tacy, literacko bylejacy, fałszywie ideowo ulukrowani, straszyć z tej narodowej sceny. A wiedzy o sobie nadal będziemy szukać u Szekspira, Bernharda czy Eurypidesa. Oj, zdałoby się rzucić wiązankę, wcale nie patriotyczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji