Artykuły

Łatwo się mnie nie pozbędziecie

W wilczych stadach biegają wilki samotniki, mówi się na nie "pojedynak". Holoubek był głosem pojedynczym i nie do podrobienia - pisze Janusz Głowacki w Gazecie Wyborczej.

Czesław Miłosz zapytany kiedyś, co sądzi o przemijaniu, powiedział - "Jestem przeciw". Niewiele da się dodać. W teatrze, w czwartek skończyła się epoka. Taki aktor jak Holoubek rodzi się raz na sto lat.

Pisze mi się to ciężko. Raz na jakimś pogrzebie Gustaw, słuchając mowy pożegnalnej jednego z żałobników, zauważył: "Zobacz, jak on czeka na aplauz i gratulacje".

Nie odszedł ani nagle, ani młodo, nie był Rudolfem Valentino. Poza tym czasy się zmieniły. Na cmentarzu nie będzie samobójstw. Ale gdybym umiał, tobym się rozpłakał. Zamiast mnie w czwartek rano na Wiejskiej płakało całkiem sporo kobiet. Janeczka i Jadzia, które prowadzą kawiarnię Czytelnika, pani w kiosku z gazetami, Ania prowadząca księgarnię. Miały rację, odszedł ostatni z wielkich. Kiedy to piszę, za ścianą płacze Olena Leonenko - śpiewaczka. Jej spektakl był ostatnim, który Holoubek wyreżyserował. Płacze po ukraińsku, to znaczy raczej zawodzi jak porzucony pies.

Co to znaczy wielkie aktorstwo i charyzma? Holoubek skromnie nazywał to pośrednictwem między sceną a widownią albo obdarowywaniem widowni. Ale lubił powtarzać anegdotę o wielkim szekspirowskim aktorze Edmundzie Keanie, który miał podobno romans z Królową Anglii. Po spektaklu przychodził do niej kolejno jako Hamlet, Makbet, Ryszard III, Otello i przeżywali wspaniałe, przepełnione seksem noce. Aż kiedyś Królowa poprosiła, żeby raz przyszedł prywatnie, po prostu jako Edmund Kean. Odpowiedział, że to niemożliwe, bo prywatnie jest impotentem.

Holoubek był mędrcem, którego los sobie wypatrzył i podarował mu teatr. W wilczych stadach biegają wilki samotniki, mówi się na nie rozmaicie, między innymi "pojedynak". Holoubek był głosem pojedynczym i nie do podrobienia. Czułym jak najczulszy instrument. Paru aktorów próbowało go naśladować, ale się ośmieszyło.

Mówił rzeczy mądre i w teatrze, i w życiu. Tak bardzo potrzebne w jazgocie chamstwa, bzdury, podłości i hipokryzji, które znów wezbrały w Polsce przez ostatnie lata.

Kiedy pojawiał się na scenie i zaczynał mówić, niemal zawsze wyglądało, że wie trochę więcej, niż jest w dialogu zapisane. Nawet kiedy autorami byli Szekspir czy Sofokles. Przed kilkudziesięcioma laty zagrał w Teatrze Dramatycznym Edypa w tłumaczeniu Stanisława Dygata. To był "Król Edyp" prozą. Pamiętam z tej roli tylko jedno słowo, które Gustaw powtórzył dwa razy. To było w chwili, kiedy Edyp już się wszystkiego dowiedział. Wtedy Holoubek powiedział raz i za chwilę powtórzył: "Świecie... świecie". Była w tym i rozpacz, i strach, ale przede wszystkim zdziwienie i zawód. Było to wszystko, co wiedział Sofokles, wzbogacone o wszystko, czego dowiedział się Gustaw - o wojny, faszyzm, Holocaust i komunizm. O wielkie dwudziestowieczne rozczarowanie człowiekiem i Bogiem.

Niedawno sam Edypa w Ateneum wyreżyserował. To było zrobione po prostu, wbrew wszystkim nowościom, które zalewają teatr, i właśnie dlatego było tak porażająco nowoczesne. Stało się opowieścią szyderczą i absurdalną o człowieku, z którego bogowie sobie zażartowali. Bo skazanemu w dniu urodzin pozwolili nacieszyć się życiem, zabić Sfinksa, zostać królem i dopiero potem, kiedy się przestał pilnować - uderzyli. A bogowie mogą być różni. Mogą nosić mundury albo garnitury, albo stringi. Gustaw czytał w tej inscenizacji partie chóru przestraszonego, bezradnego i zdziwionego.

A po drodze była kolekcja ról oszałamiających. I ta jedna, największa, w "Dziadach" Dejmka w Narodowym, o której już wszystko napisano i nadal nie za wiele wyjaśniono. Na pewno wiadomo, że na pewno nikt nigdy tak Wielkiej Improwizacji nie zagrał i nie zrozumiał. Tę rozpaczliwą szarpaninę Konrada - Gustawa przeniósł potem Tadeusz Konwicki do filmu "Lawa".

W czwartek, kiedy umarł, rozniosło się po mediach, że lubił przesiadywać w kawiarni Czytelnika przy stoliku, najpierw Konwickiego, a potem Berezy i na Wiejskiej zaroiło się od młodziutkich dziennikarzy, fotoreporterów i kamerzystów. Z telewizji, "Vivy" i "Gali", zupełnie jakby trwały eliminacje do "Tańca z gwiazdami". Wszyscy fotografowali opustoszały stolik i mieli przygotowane na kartkach pytania: "Kim był dla pana Gustaw Holoubek?", albo "Czy to prawda, że był bardzo dowcipny i lubił opowiadać kawały?".

To prawda. Nie miał wątpliwości, że i w życiu, i w sztuce wzniosłość jest narażona na śmieszność, a wielkość i małość, tragedia i farsa, spacerują sobie pod rękę. Był tragikiem, który brawurowo grał role komediowe. Anegdoty uwielbiał, bo wiedział, że mówią często więcej niż wielostronicowe zapisy, opisy i dysertacje. Opowiedział, jak kilkadziesiąt lat temu zagrał w jakimś koszmarnym, polskim filmie Żyda, którego zakopiański fotograf w czasie okupacji przechowuje w białym, pozującym do zdjęć z turystami niedźwiedziu. Było gorąco, dookoła pełno ślicznych panienek. Podrywali je wszyscy - dźwiękowcy, operatorzy i oświetleniowcy. "A koło mnie - mówił dramatycznie Gustaw - dziewczyny przechodziły obojętnie, bo nie wiedziały, że tam w środku jest Holoubek. W końcu nie wytrzymałem, zerwałem ten łeb i zawołałem do najbliższej: - Jestem Gustaw Holoubek. A ona odpowiedziała: - Odpierdol się misiu". Miesiąc temu Gustaw powiedział, że to mógłby być niezły film, gdyby to było o niedźwiedziu, który ukrywa się w Żydzie.

Parę razy, do bólu, ocierał się o politykę. Kandydował do Senatu. Opowiadał o swojej ostatniej kampanii wyborczej, którą prowadził razem z pisarzem Andrzejem Szczypiorskim. I że Szczypiorski spotkanie wyborcze rozpoczął od zdania: "Nazywam się Andrzej Szczypiorski". A ponieważ rzecz dzieje się w Polsce, od razu ktoś z sali krzyknął: "A jak przedtem?". "To oburzające" - miał powiedzieć Szczypiorski. - "Zawsze nazywałem się Szczypiorski, podobnie jak Gustaw Holoubek zawsze nazywał się Gustaw Holoubek". Na co Gustaw mu przerwał: "Mów Andrzejku za siebie".

Przez kilkadziesiąt lat rządził sceną. Zostawił ją prawie pustą, zapełnioną serialowymi potworkami.

"Łatwo się mnie nie pozbędziecie..." - napisał dawno temu w poemacie "Sąd na Don Kichotem" Antoni Słonimski. Łatwo się Holoubka nie pozbędziemy.

*Janusz Głowacki (ur. 1938) - prozaik, dramatopisarz, publicysta. Wydał m.in.: zbiory felietonów "Powrót hrabiego Monte Christo" (1975) i "Jak być kochanym" (2005), zbiory opowiadań "Wirówka nonsensu" (1968), "Paradis" (1973), "Polowanie na muchy" (1974), dramaty "Kopciuch" (wystawiony w 1979), "Polowanie na karaluchy" (1986), "Antygona w Nowym Jorku" (1992), powieści "Moc truchleje" (1981) i "Ostatni cieć" (2001), wspomnienia "Z głowy" (2004), wybór dramatów "Pięć i pół" (2007),. Współscenarzysta filmu "Rejs".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji