Artykuły

Co po nas zostanie?

Spektakl można oglądać trochę jak "szopkę", w której, oprócz szewców-czeladników i księżnej, wystąpili terroryści, chłopi w strojach krakowskich, pęk słomy czyli Chochoł z "Wesela" Wyspiańskiego, ogromna postać Hiper-Robociarza, karzełek i dwaj dystyngowani Towarzysze X i Abramowski - o "Szewcach" w reż. Jacka Bunscha w Teatrze Miejskim w Gdyni pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

"Szewcy" - najbardziej znany dramat Stanisława Ignacego Witkiewicza, za sprawą długoletniej bytności w kanonie lektur szkolnych, obnażony ze wszelkich zagadek interpretacyjnych. Wykładnia jest więc dość prosta. Na wokandę idą trzy społeczno-polityczne porządki - kapitalistyczny, faszystowski i komunistyczny, skutecznie porażone bliżej nieokreślonym rodzajem totalitaryzmu. Jacek Bunsch nie dokonał tutaj rewolucji i jego "Szewcy" w Teatrze Miejskim, po których zresztą sięgnął w swojej karierze już po raz czwarty, to w zasadzie wierna kopia tekstu Witkacego. Próbował po prawdzie czytać dramat trochę przez pryzmat najważniejszych wydarzeń zapisanych na kartach historii XX i XXI wieku i ich obecności w świadomości potencjalnego widza, ale to nawiązania dość subtelne i bardziej epizodyczne, więc trudno oprzeć na nich koncepcję całego spektaklu. Mamy więc wielkie góry butów od razu kojarzone z obozami koncentracyjnymi, zarówno za sprawą podobnych kompozycji zamkniętych w muzealnych czeluściach, jak i sztuki Józefa Szajny; mamy strój Księżnej Iriny Wsiewołodowny Zbereźnickiej w chwili jej zniewolenia przypominający obozowy mundur; mamy ośmiu Dziarskich Chłopców, którzy w czarnych kominiarkach wpadają na scenę, by siłą i agresją zaprowadzić porządek, jak działo się przed kilkoma laty w moskiewskim teatrze na Dubrowce; mamy w końcu Hiper-Robociarza z wszechwładnym narzędziem - mikrofonem, wyciągniętego prosto z ulicznego karnawału, gdzie jako trzymetrowy posąg stoi niewzruszenie i nieruchomo obserwuje przechodniów. Trudno jednak uznać, że te obrazy układają się w logiczną całość.

Początek jest dość obiecujący. Obecni na scenie szewcy, robią buty. Tworzą je w pocie czoła, w skupieniu, z największa troską i starannością, tak jakby wydawali dzieło starań całego życia. Ich młotki zaczynają wybijać w końcu rytm, który stwarza muzykę będącą akompaniamentem czeladniczego rytuału. Ten obrzęd przemienia się jednak w erotyczną fascynację, która zaczyna dominować nad całym światem i wypierać inne wartości. Wobec zmienności systemów i niestałości społecznych układów, tylko on trwa niewzruszenie na warcie. I choć ten wulgarny, ostry i szokujący erotyzm odgrywa w teoriach Witkacego ogromną rolę, to postawienie go na piedestale, tuszuje pełen obraz zdeformowanego i groteskowego świata, nadając granicy między pragnieniem władzy, potrzebą pracy i koniecznością buntu tylko jedno imię - namiętności.

Jej uosobieniem, aż nadto epatującym swoją seksualnością, jest Księżna. Elżbieta Mrozińska zbudowała rolę poprawną, choć w swej ekspresji dość jednoznaczną i z czasem nużącą. Trudno ją jednak winić za braki w reżyserskiej koncepcji. Najlepiej wyszedł na tym Juliusz Krzysztof Warunek, gościnnie występujący na scenie Teatru Miejskiego w roli Sajetana Tempe. Być może swoim autentyzmem nie wychodzi na przeciw Witkacemu, ale przynajmniej buduje kreację prawdziwą, wyzutą z wszelkich przejaskrawień, którymi syci się ten spektakl.

Trzeba jednak przyznać, że cała powierzchowna oprawa spektaklu zasługuje na duże uznanie. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że gdyby aktorom zamknąć usta i zrobić z "Szewców" Bunscha jakiś nowy rodzaj teatru niemego, oglądalibyśmy arcydzieło. Już dawno jednak nie było na deskach Teatru Miejskiego tylu kolorów, gadżetów i zaskakujących swoimi wizerunkami postaci. Można to więc oglądać trochę jak "szopkę", w której wystąpili, oprócz szewców-czeladników i księżnej, terroryści, chłopi w strojach krakowskich, pęk słomy czyli Chochoł z "Wesela" Wyspiańskiego, ogromna postać Hiper-Robociarza, karzełek i dwaj dystyngowani Towarzysze X i Abramowski. Kroczą po scenie ustawionej w kształt litery "T" jak po wybiegu, tworząc barwną i chwilami zabawną galerię postaci. W tej sztuce "naukowej ze śpiewkami" chodzi jednak nie tylko o ładny wygląd i efektowne gadżety. Chodzi również o świat zdegradowany, wstrząsany rozlicznymi przewrotami i rewolucjami, kierujący się w stronę samozagłady i wyczerpania. Żaden system, żaden porządek polityczny, ani żaden układ społeczny nie jest w stanie tego zatrzymać. Można o tym mówić w sposób tragiczny i komiczny, naukowy i zmysłowy, filozoficzny i wulgarny, używając przy tym języka erudycji lub gwary, ale finał jest zawsze taki sam. Jacek Bunsch przykrył na koniec scenę czarnym, plastikowym worem, do którego dziś wkładamy śmieci, jakby chciał zapytać, co po nas zostanie. Może czerń to ów bliżej nieokreślony nowy system, który zawładnie światem albo śmierć wszystkich wymyślonych przez ludzkość porządków? Piękna metafora. Szkoda tylko, że nie przypieczętowała równie dobrego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji